#282 Kylie Minogue “Body Language” (2003)

„Body Language” to dziewiąty album popularnej australijskiej wokalistki Kylie Minogue. Jego premiera odbyła się w 2003 roku. Jest następcą całkiem udanego, pełnego dyskotekowych brzmień krążka „Fever”. Wraz z takimi hitami jak „Can’t Get You Out My Head” czy „Love at First Sight” zapanowała na świecie prawdziwa ‘Kylie-gorączka’. Po latach słabszych wyników artystka z powrotem była na szczytach list przebojów. Dobrą passę podtrzymać miał wydany dwa lata później oceniany przeze mnie album „Body Language”. Niestety, tym razem Kylie zaliczyła potknięcie. Czy naprawdę płyta jest aż tak słaba, że niechciana zalegała na sklepowych półkach?

Czytaj dalej #282 Kylie Minogue “Body Language” (2003)

#256 Kylie Minogue “The Best of Kylie Minogue” (2012)

 

Bardzo lubię płyty z serii „Best of…”. Są ciekawym dodatkiem do dyskografii danego artysty, a przy okazji pozycją, która zawiera w sobie wszystkie najpopularniejsze utwory, by fani mieli wszystko w jednym miejscu, a osoby, którym muzyka danego wykonawcy jest obca, mogli wszystko szybko nadrobić. Kylie Minogue takich składanek miała całą masę. Tym razem jednak powód wydania „The Best of Kylie Minogue” jest bardzo ważny – w tym roku przypada 25-lecie jej pracy artystycznej. Zadebiutowała w 1987 roku singlem „I Should Be so Lucky”. Do dzisiaj wydała 11 studyjnych płyt.

Czytaj dalej #256 Kylie Minogue “The Best of Kylie Minogue” (2012)

#237 Kylie Minogue “Light Years” (2000)

 
 
Z Kylie Minogue ciągle mam problem. Z jednej strony potrafię wymienić kilka jej kawałków, które bardzo mi się podobają (np. „Slow”, „All the Lovers”). Z drugiej jednak strony jej muzyka nie jest niczym niezwykłym. Chciałoby się porównać ją do Madonny – w końcu obie mają podobny staż muzyczny – ale to byłaby przesada. Madonna ze zwykłego popu uczyniła sztukę, co ciągle nie wychodzi Kylie. „Light Years” to już siódmy longplay wokalistki. Do współpracy przy tym wydawnictwie piosenkarka zaprosiła producentów odpowiedzialnych za sukcesy Spice Girls, George’a Michaela oraz All Saints.
 

#66, 67, 68 Keri Hilson “No Boys Allowed” (2010) & Alicia Keys “As I Am” (2007) & Kylie Minogue “Fever” (2001)

Od przesłuchania debiutanckiej płyty “In a Perfect World…” uważam, że Keri Hilson jest jedną z najzdolniejszych wokalistek z pogranicza r&b i popu.Widziałabym ją w jednym rzędzie z Beyonce czy nawet Rihanną. Niestety ciągle pląta się gdzieś z tyłu. A ma świetne warunki: niezłe teksty, fajne melodie,dobry głos i topowych producentów. Więc w czym problem? Przy recenzji pierwszej płyty pisałam, że do pełni szczęścia brakowało mi Keri z charakterem jej osobowości. Na “No Boys Allowed” nie jest z tym lepiej. Czy pomoże zmiana image’u na bardziej seksowny? Zaczęłam od krytyki samej Keri, więc przejdę lepiej do albumu. Tytuł wzbudził spore kontrowersje. Zakaz dla chłopców? Hilson już się z tego wytłumaczyła: Wiele moich muzycznych dialogów pochodzi z kobiecego punktu widzenia. Mówię o tym, na co my kobiety zasługujemy będąc w związku. Zasługujemy, aby traktować nas jak kobiety którymi jesteśmy.Zasługujemy na mężczyzn i w pewnym momencie musimy przestać bawić się z chłopcami (…). Jednak wokalistka nie miała nic przeciwko duetom z innymi muzykami. Z J.Cole wykonuje bardzo fajny numer “Buyou”. Z Rickiem Rossem ‘wymiata’ w “The Way You Love Me”- nieco agresywnym, prowokującym. Nie zabrakło również powszechnie znanych hiphopowych artystów: Kanye West (Pretty Girl Rock), Nelly (Lose Control / Let MeDown) a nawet Chris Brown (One Night Stand). Wiele utworów bardzo łatwo wchodzi do głowy i nie chce niej wyjść. Kilku mimo wielokrotnym słuchaniom nie pamiętam. Na tle innych ciekawie wypada “Toy Soldier” z rewelacyjnym oryginalnym początkiem -nieco instrumentalnym. Podoba mi się też spokojna piosenka “All The Boys”. Teksty na płycie opowiadają nie tylko o miłości, ale również o silnych kobietach, które są świadome swojej wartości i nie dadzą sobie wejść na głowę.

Ktoś kiedyś mówił, że “As I Am” to najgorsza płyta w dorobku Alicii Keys. Musiałam sprawdzić to osobiście. Nie zgadzam się z tymi opiniami. Nie jest to album na miarę świetnego “Songs in a minor” ale z powodzeniem może konkurować drugim albumem Alicii “The diary of Alicia Keys”. Nie jest to komercyjny album, chociaż singlowy”No One” (w którym Aliciia operuje głosem jak mało kiedy) był dość często puszczany w radiu. U Keys zawsze podobało mi się to, że potrafi połączyć ‘oldskulowe’ brzmienie z nowoczesnymi melodiami. Krąży pomiędzy dobrym r&b,soulem, hip hopowymi bitami. Fortepian występuje obok gitary basowej, saksofon obok syntezatora. A do tego wszystkiego niezwykle świetny głos artystki. Czasem mocny (“Go Ahead”, “No One”), czasem delikatny (“Prelude To a Kiss”, “Like You’ll Never See Me Again”). Ale zawsze pełen emocji oraz uczuć. Alicia pięknie śpiewa o miłości w takich utworach jak “Like You Never See Me Again” czy w jednym z moich faworytów na tej płycie “The Thing About Love”. W tej drugiej śpiewanie tylko Love, love will come find you (PL: Miłość, miłość przyjdzie do Ciebie, odnajdzie Cię.) ale i Love, it will forsake you (PL: Miłość,opuści Cię). Alicia nagrała również hmmm, hymn? Na cześć silnych kobiet. Chodzi tu o otwór “Superwoman” w którym śpiewam .in. Even when I’m a messI still put on a vest With an S on my chest Oh yes I’m a Superwoman (PL:Nawet jeśli mam problem Wkładam koszulkę Z literą S na piersi Oh, tak Jestem Superkobietą). Warto dodać, że tekst do tej piosenki współtworzyła Linda Perry,autorka głośnego “Beautiuful”.

Oceniłam już “Aphrodite” oraz “X”. Miałam sobie zrobić przerwę od Kylie Minogue, ale w ręce wpadł mi jej album “Fever”. Jaka jest Kylie każdy wie. Daleko jej muzyce do rockowych brzmień lub jazzowych melodii. Wypracowała jednak swój własny styl. Zaledwie rok po wydaniu popularnego “Light Years” otrzymaliśmy od niej “Fever”. Kuć żelazo puki gorące 😉 Singiel “Can’t Get You Out of My Head”, który do najlepszych utworów na ty krążku nie należy, swego czasu cieszył się ogromną popularnością. Fragment piosenki zanucić umie każdy: La, la, la, la, la, la, la. Na płycie znajdziemy inspiracje muzyką z lat 80. XX wieku. Melodie disco mogą wydawać się obciachowe, ale Kylie zrobiła z nich swój znak rozpoznawczy. Umiejętnie łączy je jednak z muzyką klubową (“Fragile”, “Burning Up”, “Dancefloor”). Krótko mówiąc płyta jest bardzo elektroniczna, taneczna. Momentami słychać inspiracje muzyką house (“Love Affair”). Zazwyczaj takie albumy jak ten zlewają mi się w jedno a nawet szybko o nich zapominam. W tym przypadku jednak pamiętam większość utworów. Warto wspomnieć o głosie Kylie. Jest bardzo dziewczęcy, momentami słodki. Nie traktuje tego jako minus. Wręcz przeciwnie. To tu pasuje jak nigdzie indziej. “Fever” nie jest ambitnym albumem. Jednak w kategorii “muzyka imprezowa” z czystym sumieniem umieszczę go wysoko.

#50, 51 Beyoncé “Dangerously In Love” (2003) & Kylie Minogue “X” (2007)

W 2001 nagrała z Destiny’s Child ich trzeci krążek. Potem skupiła się na solowej karierze wydając “Dangerously In Love”. Rok później razem z dziewczynami nagrała ostatni studyjny album Desiny’s “Destiny Fulfilled”. Solowe wydawnictwo Beyonce było hitem. Ok. 14 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Nie odeszła od stylu zespołu. Nadal świetnie czuje się w r&b. Miała również nosa do tego, kogo warto zaprosić do studia. Przede wszystkim Jay-Z. Pojawia się tu w aż 3 utworach: w świetnym “Crazy In Love”, znacznie gorszym “That’s How You Like It” oraz w “03 Bonnie & Clyde”, która nawet zyskuje na tym, że Beyonce pojawia się sporadycznie. Do piosenki “Baby Boy” zaproszenie przyjął Sean Paul, który gdzieś tam ‘postękuje’. Dodatkowo obok Big Boi, Sleepy Brown czy Luther Vandross pojawia się nie kto inny jak sama Missy Elliott. Razem z Bee śpiewa “Signs”. Całkiem udana współpraca, mimo, iż w tym momencie piosenki nie pamiętam. Spotkałam się z wieloma opiniami o tej płycie, głównie wychwalającymi Beyonce. Będę jednak oryginalna. Poza kilkoma perełkami płyta jest raczej przeciętna. Wiele utworów jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Niektóre piosenki są zdecydowanie za długie np. “Speechless” trwa 6 minut. Przez to płyta momentami jest naprawdę nużąca.

Z obawą sięgnęłam po przedostatni krążek Kylie o intrygującym tytule “X”. Album został nagrany po wygranej przez wokalistkę walce z rakiem. Kylie musiała naprawdę wiele przejść. Jeśli jednak myślicie, że o tym tu śpiewa, jesteście w błędzie. Dziesiąta płyta Minogue utrzymana jest w stylu, w którym ona sama sprawdza się świetnie. Pop, dance, sporo elektroniki, przepuszczonych przez komputer dźwięków. Spodobał mi się utwór “Speakerphone”. Jest bardzo zabawny i taki…oryginalny. Fajnie wypada też “Heart Beat Rock” inspirowany nieco muzyką r&b. Do najlepszych zaliczyłabym też pierwszy singiel – “2 Hearts” – który zawiera w sobie wpływy rocka. Nawet znajdziemy tu spokojniejszy utwór – “Cosmic”. Całkiem niezły. Po każdym przesłuchaniu album robi na mnie większe wrażenie. Przede wszystkim plus za to, że piosenki nie zlewają mi się w jedno. Można je od siebie rozróżnić. A to prowadzi do tego, że jest różnorodnie i nie nudo. Bardzo przyjemna płytka.

#44, 45, 46 Kylie Minogue “Aphrodite” (2010) & Hurts “Happiness” (2010) & Fergie “The Dutchess” (2006)

Kylie Minogue jest wokalistką, która zna chyba każdy. Jeśli nie z całych płyt to z samych kilku singli. “Aphrodite” jest moim pierwszym albumem Kylie przesłuchanym od A do Z. Albo od pierwszej piosenki do ostatniej jak kto woli. Zachęciło mnie “All The Lovers”. Lekko taneczne, z ładnie sfilmowanym teledyskiem. Jednak cały album mnie zmęczył. Nie, nie dlatego, że znajdują się na nim utwory w sam raz na parkiet. Wydawałoby się, że Kylie nagrała, lekki, popowy albumik. I to mnie w nim wykończyło. Wszystko dla mnie brzmi tu tak samo. Po pierwszym przesłuchaniu nie pamiętałam nic oprócz singli. Kylie jest jednak jak Afrodyta. Ma ponad 40 lat a mimo to brzmi jak 20. Nowy album jest idealny na letnie dyskoteki do nadmorskich ‘kurortów’ typu Władysławowo. Jednak rewolucji nim nie zrobi. Przekonała mnie jednak do jednego: do sięgnięcia po jej starsze kompozycje. Z nadzieją, że kiedyś było lepiej.

Hurts to jeden z najgłośniejszych debiutów 2010 roku. Duet tworzą dwaj dżentelmeni z Anglii specjalizujący się w muzyce synthpopowej. A może raczej smęt-popowej. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być ilość spokojnych, nieco smutnych utworów na płycie zatytułowanej “Happiness’. Momentami uderza mnie profesjonalizm Hurts. Wszystko tu jest dopieszczone i wystylizowane. Mimo, iż na początku singiel “Wonderful life” mnie nie przekonał, zaliczyłabym go teraz do najlepszych na tej płycie. Ciekawie wygląda nieco bardziej przebojowy featuring z Kylie Minogue (“Devotion”). Piosenkarka swoją obecnością ożywiła nieco ten album. Jednak pozostałe kompozycje mogą być rozczarowaniem. Tym bardziej, że Hurts przed wydaniem płyty zostali okrzyknięci muzyczną nadzieją. Jest nudno. Po prostu. Momentami nawet zbyt romantycznie. Nic tylko sobie w głowę strzelić. Sorry, ale słuchając bardzo ckliwych utworów mam właśnie takie uczucia. Jednak chłopakom z Hurts warto dać szansę. W końcu to ich debiut i na drugim albumie może nas czymś zaskoczą.

Fergie postanowiła na jakiś czas odłączyć się od kolegów z zespołu i stworzyć coś pod własnym ‘nazwiskiem’. W rzeczywistości nie pożegnała się ze wszystkim kumplami z Black Eyed Peas. Płyta nie tylko została nagrana w will.i.am music group, ale tez sam Will.I.Am maczał w niej palce. Większości utworów był producentem, a w trzech nawet gościnnie się pojawił (“Fergalicious”, “All That I Got (The Make Up Song)”, “Here I Come”). Na szczęście nie jest aż za bardzo black-eyed-peas’owsko. Nie jest to może krążek, który w jakimś stopniu zmieniłby oblicze muzyki rozrywkowej. Po prostu – płyta jakich wiele. Jest sporo elektroniki i hip hopu (“London Bridge”, “Here I Come”). Pojawia się i r&b (“Glamorous”). Momentami pojawiają się naprawdę mocne utwory, szybkie, przebojowe (“Voodoo Doll”, “Pedestal”) to znów spokojne (“Big Girls Don’t Cry”, “Finally”). Najbardziej spodobała mi się piosenka “Pedestal” (nieco zadziorna) oraz “Finally”, które zawiera w sobie musicalowe wpływy. Pomyłką dla mnie jest natomiast wkurzające “Clumsy” i “Velvet”, gdzie Fergie chciała być delikatna, zmysłowa a efekt osiągnęła całkiem inny. Ciekawą piosenką jest natomiast “Mary Jane Shoes”, które w połowie zmienia brzmienie. “The Dutchess” jest dość ciekawym albumem, do którego na pewno jeszcze wrócę. Fergie ma dobry, mocny głos. A sama płyta spodoba się nawet osobom nie będącymi fanami Black Eyed Peas.