#130, 131, 132 Madonna “American Life” (2003) & 30 Seconds to Mars “This Is War” (2009) & Enrique Iglesias “Insomnia” (2007)

I’d like to express my extreme point of view I’m not Christian and I’m not a Jew I’m just living out the American dream (PL: Chciałabym wyrazić swój skrajny punkt widzenia Nie jestem chrześcijanką i nie jestem żydówką Ja po prostu przeżywam amerykański sen). Tak rapuje Madonna w piosence tytułowej, która otwiera krążek “American Life”. Nie ma co ukrywać. Po nieco nudnym albumie “Music” zrobiła najlepsze, co mogła zrobić. Nagrała świetny, nie komercyjny album, którym tylko umocniła swoją pozycję w show biznesie. Sprawiła, że nie można przejść obok niego obojętnie. Pierwszy raz spotykam się z płytą, która zbierała skrajnie różne recenzje w zależności od miejsca zamieszkania. Jak można się spodziewać – w USA artystka została niemalże pogrzebana. My jednak mieszkamy ‘nieco’ dalej. Mi płyta z muzycznego punktu widzenia bardzo się podoba. Madonna odważnie sięgnęła po elektronikę. W niektórych utworach wspomaga się jednak gitarą (jak w akustycznym “X-static Process”) a czasem i całą orkiestrą (“Easy Ride”). Nie przestaje w tym wszystkim być sobą, czyli po prostu królową. Podoba mi się to, że Madonna śpiewa na “American Life” czysto. Ma głos jaki ma, ale na tej płycie wypada świetnie. Moje ulubione utwory? Należy do nich przede wszystkim numer tytułowy, czyli “American Life”. Piosenka szybko wpada w ucho. I co najważniejsze – po kilku przesłuchaniach nie nudzi się. Uwielbiam również “Mother and Father”. Niektórych może zniechęcać początek, gdzie Madonna śpiewa takim śmiesznym głosem, ale ja to kocham.  Piosenka należy do tych szybszych, ale tak naprawdę jest smutna. Wszystko leży w warstwie tekstowej. Madonna śpiewa m.in. My mother died when I was five (PL: Moja mama zmarła, gdy miałam 5 lat). Więc nie dajcie się zwieść tanecznej muzyce. Lubię też “Love Profusion”. Oprócz szybkich utworów znajdziemy tu kilka ballad. W “Nothing Falls” uwielbiam chórek, który pojawia się pod koniec. Piosenka kojarzy mi się z “Like a Prayer”, ale jest od niej gorsza. “X-Static Process” jest spokojną, akustyczną piosenką. Jedyne, co mi się nie bardzo w tej piosence podoba, to to, że głos Madonny został podwojony, potrojony itp. Sprawia to, że tę piosenkę śpiewa kilka Madonn. “Easy Ride” z kolei to (jak wspomniałam wcześniej) piosenka nagrana przy udziale orkiestry. Jedyny utwór, który mnie nie zachwycił to “Hollywood”. Nieco elektryczna piosenka jest jakaś taka bez wyrazu. Płyta jest jednak znacznie lepsza od poprzedniej (“Music”, 2000). Warto poznać.

Kilka osób już dawno prosiło mnie o recenzję ostatniej płyty zespołu 30 Seconds to Mars pt. “This Is War”. No więc się doczekaliście. Jest to pierwsza płyta zespołu, którą poznałam. Czy ostatnia? Chyba nie. Kiedyś sięgnę po pozostałe, z nadzieją, że było lepiej. Sporo dobrego czytałam o tej płycie. Wokalista zespołu – Jared Leto – ma świetny głos. Bardzo głęboki, męskie, po prostu cudowny. W sam raz do takich rockowych utworów. Mnie niestety płyta zawiodła. Brak tu piosenek, do których chciałabym wracać i wracać, które cięgle bym męczyła. Nie wiem, jaka była ich muzyka wcześniej, ale ta wydaje mi się nieco komercyjna, pod publikę. Wiadomo – nie każdą, ale fani ostrzejszych brzmień się na pewno zainteresują. Największe zainteresowanie wywołała u mnie piosenka otwierająca krążek – “Escape”. Trwa nieco ponad 2 minuty. Przez większą część utworu gra sama muzyka. Jared śpiewa tylko fragmencik. Za co lubię tę piosenkę? Za nastrój. Jest taka tajemnicza. Największą słabością albumu jest długość niektórych utworów. Nie lubię, gdy piosenki są zbyt długie. ‘A “Walk Away” Christiny, które trwa ok. 6 minut jakoś słucha’ – pomyślicie pewnie. Można nagrywać długie piosenki. Jednak gdy mają być one tak nudne jak te na “This Is War”, to lepiej sobie darować. Takie piosenki podobają mi się do drugiej, góra trzeciej minuty. Później tylko modlę się, by się już skończyły. Jednak żeby nie było tak do końca negatywnie. Są tu i piosenki, które (nawet w połowie) brzmią dobrze. Należy do nich zdecydowanie “Night of the Hunter”. Kawał dobrej, rockowej muzyki. Szansę mogę dać również spokojniejszemu od poprzednika “Hurricane”. Z pozostałych piosenek najbardziej wyróżnia się “Vox Populi”. Szczególnie ze względu na występujący w utworze chór. Zawsze obawiam się numerów, którym towarzyszy właśnie chórek, ale ten da się ‘przełknąć’. Mimo, iż płyty przesłuchałam z 4 razy to na pewno, nic prawie nie pamiętam. Piosenki zlewają mi się w jedno, mieszają. Zdecydowanie po 30 Seconds to Mars spodziewałam się czegoś lepszego.

4 lata musieli czekać fani Enrique Iglesiasa na nowy krążek swojego idola. Nie znam jego wcześniejszych albumów, opieram się wciąż na singlach. Przesłuchałam już kiedyś “Euprohię” i płyta, którą teraz oceniam przy niej to arcydzieło. Jednak oceną jego ostatniego ‘dzieła’ zajmę się kiedy indziej. Na płytę “Insomniac” składają się piosenki stonowane, spokojne. Jednak nie wszystkie takie są. Enrique pomyślał również o tych, którzy przy balladach ziewają. Nagrał bowiem kawałek z Lil’ Waynem pt. “Push”. Kiedyś nie lubiłam tego utworu. Teraz wręcz przeciwnie. Lubię sobie go słuchać. Inną, nazwijmy to ‘taneczną’ piosenką jest “Can You Hear Me”. Wątpię, by zyskała taką popularność, gdyby nie to, że została oficjalnym hymnem Euro 2008. Ostatnio mi się nieco już znudziła, ale za każdym razem przywołuje miłe, wakacyjne wspomnienia. A co z resztą? Trochę obawiałam się, że spokojne piosenki mnie znudzą i sprawią, że słuchanie tej płyty będzie katorgą. Jednak moje obawy się nie potwierdziły. “Insomniac” jest jedną z tych nielicznych płyt, na których taka ilość ballad wypada dobrze. Kilka z nich jest naprawdę uroczych. W “Miss You” pojawia się coś z muzyki latynoskiej, w “Do You Know (the Ping Pong Song)” słychać odbijane piłeczki do ping ponga. Jednak tylko na początku i pod koniec. Trochę szkoda, że tak mało, bo to całkiem fajny pomysł. Byłoby bardziej oryginalnie. Najsmutniejszą piosenką wydaje mi się “Little Girl”. Muzyka jest po prostu piękna. No i plus za tekst, który nie opowiada o miłości. Utwór opowiada o dziewczynie skłóconej z całym światem. Enrique śpiewa m.in. But she cries in the night Just to try to hold on No one can hear her She’s all alone (PL: Ale ona płacze w nocy, próbując się jakoś trzymać, nikt nie może jej usłyszeć ona jest zupełnie sama). Słabsze momenty? Nieco nudne “Wish I Was Your Lover” i “Somebody’s Me”. Nie spodziewałam się, że jego płyta może mi się spodobać. A jednak…

#123, 124 Madonna “Like a Prayer” (1989) & Ewa Farna “Cicho” (2009)

Czy jest ktoś, kto nie zna “Like a Prayer”? Chodzi mi tu o samą piosenkę. Chyba nie ma takiej osoby. To ponadczasowy utwór. Zachęcona tym singlem postanowiłam zapoznać się z innymi piosenkami na płycie “Like a Prayer”. Pierwsze płyty Madonny (“Madonna”, “Like a Vrigin”) były pełne popowych, tanecznych melodii. Na tej Madonna serwuje nam nadal chwytliwe, ale bardziej ambitne melodie. Zaczyna się od tytułowego “Like a Prayer”. Przyznam, że to jedna z moich ulubionych piosenek od Madonny. Uwielbiam szczególnie początek, gdzie wokalistka śpiewa Life is a mystery, everyone must stand alone I hear you call my name And it feels like home (PL: Życie jest tajemnicą, każdy musi pozostać sam Słyszę, że wymawiasz moje imię I czuję się wtedy, jak w domu). Świetnie w piosence wypadły również chórki. Dalej mamy kolejny singiel – “Express Yourself” albo jak kto woli ‘demo Born This Way’. Piosenka jest świetna, ale z niej również najbardziej podoba mi się początek. Tam, gdzie Madonna mówi: Come on girls Do you believe in love? (PL: Dalej, dziewczyny! Wierzycie w miłość?). To są właściwie najbardziej znane single z tej płyty. Na szczęście nie są to jedyne piosenki, o których da się naskrobać kilka zdań. Na płycie znalazł się duet z Prince’m. Hmmm, ‘książę’ i królowa? Mogło być ciekawie. A tym czasem zaliczam ich piosenkę “Love Song” do najgorszych. Nie tyle w tym winy Madonny co Prince’a. Na albumie znalazło się miejsce dla spokojniejszych utworów – “Promise to Try” i “Oh Father”. “Promise to Try” jest naprawdę dobre. Teraz dopiero sobie uświadomiłam, że wielokrotnie słyszałam podobne piosenki. Nawet jedna od Beyonce mi ją przypomina. Chyba któraś z “I am…Sasha Fierce”. “Oh Father”, mimo obiecującego tytułu,wypada na tle pozostałych piosenek blado, bardzo blado. Sama piosenka nie jest zła, ‘skopała’ ją Madonna. Najoryginalniejszym utworem jest “Act of Contrition”, znajdujący się na końcu płyty. Przez dłuższy czas to po prostu sama muzyka. Jeśli chcecie zobaczyć, skąd wiele gwiazd i gwiazdek czerpie inspiracje, sięgnijcie po któryś z jej starszych albumów. Chociażby po “Like a Prayer”.

C

Prosiliście, prosiliście, aż w końcu uległam i sięgnęłam po drugi polskojęzyczny krążek Ewy pt. “Cicho”. Dotychczas znałam tylko single, które zrobiły na mnie nie bardzo pozytywne wrażenie. Jednak byłam ciekawa, czy sama płyta utrzymuje niezły poziom. Najnowszy krążek Ewy (“Ewakuacja”) podoba mi się. Lubię do niego wracać. Szkoda, że podobnego zdanie nie będę mieć o “Cicho”. Płyta z pewnością cicha nie jest. Sporo tu gitar, pojawia się i perkusja. Zresztą Ewa nie jest jakąś popową gwiazdką, która nagrywa taneczne hity. Jeśli miałabym wskazać gwiazdę, do której Ewa jest podobna (nie z wyglądu oczywiście), wybrałabym Avril Lavigne. Z pewnością nie tą z “Goodbye Lullaby” czy “The Best Damn Thing”, ale “Let Go” jak najbardziej pasuje. Ale niestety, te porównanie wypada na niekorzyść Ewy. Wokalistka ma duży potencjał, kawał głosu, energię, ale to nie wystarczy. Równie ważne są ciekawe melodie, interesujące teksty. A tu mi tego zabrakło. Z większości tekstów miałam niezły ubaw. Jak chociażby z “Już dorośnij”, gdzie pojawiają się słowa Tak po prostu nie mów nic, nie mów mamie lub w “Ogień we mnie” Dlaczego wstawać mam, co dnia. Może był jakiś ukryty sens? Jeśli tak, to nie zauważyłam. Najbardziej podoba mi się piosenka tytułowa – “Cicho”. Fajna muzyka, Ewa śpiewa czysto, da się ogółem posłuchać. Polubiłam też “La la laj”. Sama się sobie dziwię. Kiedyś traktowałam ją jak kołysankę. A teraz zauważyłam, że to całkiem dobry utwór. Polecam również balladę “W niespełnieniu”. Piękna melodia, Ewa zaśpiewała spokojnie, bez udziwnień. Nie potrzebne było umieszczenie na płycie coveru piosenki “Dmuchawce, latawce, wiatr”. Nie przepadam za oryginałem, więc trudno, bym pozytywnie spojrzała na wersję Ewy czy kogokolwiek. Ogółem płyta do przesłuchania raz, czy dwa, w dłuższych odstępach czasu. Gdybym ja najpierw trafiła na nią, bałabym się sięgnąć po “Ewakuację”. Jak podsumować jednym zdaniem? Płyta dla młodzieży. Gimnazjalnej młodzieży.

#87, 88, 89, 90, 91 Nelly Furtado “Loose” (2006) & Leona Lewis “Best Kept Secrets” (2009) & Madonna “Music” (2000) & LaFee “LaFee” (2006) & Britney Spears “In the Zone” (2003)

Płytę “Loose” Nelly Furtado wydała w 2006 roku. Skojarzyła mi się z solowym albumem Fergie pt. “The Dutchess”. Jednak to Nelly była pierwsza. W czym to podobieństwo? Odpowiednie słowo to różnorodność. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że na “Loose” składają się podobne do siebie utwory. Przy bliższym poznaniu widzimy, że nie do końca są identyczne. Mamy tu dance-popowe “Maneater” i “Do It”, całkiem spokojne, rhythm & bluesowe “Promiscuous” i “Say It Right”,  hip hopowe “No Hay Igual”, robiące ukłon w stronę muzyki latynoskiej “Te Busque”, akustyczne “In God’s Hands” czy w końcu mieszankę popu i r&b w pięknym, łagodnym “All Good Things (Come to an End)”. Bez wątpienia jest to najbardziej komercyjna płyta Nelly Furtado. Nad większością utworów czuwał Timbaland. Efekty jego pracy? Są nimi zarówno dobre utwory, jak i piosenki, których nie zaliczyłabym do najlepszych nawet gdyby mnie torturowali. Uwielbiam chociażby “Say It Right” czy “All Good Things (Come to an End)”, nie trawię “No Hay Igual” czy “Do It”. Wiele dobrego słyszałam o balladzie “In God’s Hands”, jednak ja się zawiodłam. Piosenka na pewno jest piękna, ale wykonanie Nelly jest straszne. Jej głos nie pasuje mi do tego typu utworów. Jednak już w “Showtime” wypada dobrze. Zaskoczył mnie ten utwór, bo spodziewałam się tu kolejnego tanecznego numeru. A dostajemy spokojną piosenkę. Przekonałam się do “Say It Right”. Kiedyś wręcz nie cierpiałam tej piosenki. Teraz spojrzałam na nią w nowym świetle i zobaczyłam, że to naprawdę dobry numer. Niby spokojny, ale zadziorny. Podsumowując, płyta “Loose” podoba mi się w połowie. Znalazłam na niej kilka ‘perełek’, do których będę często wracać. Ale z drugiej strony są tu utwory, które mi się nie podobają.

Zanim Leona Lewis stała się sławna dzięki show “The X-Factor” napisała i nagrała kilka piosenek. Jeśli macie już za sobą “Spirit” czy “Echo”, “Best Kept Secret” może was zaskoczyć. Ja postanowiłam przesłuchać tą płytę zanim naskrobię ocenę “Spirit”. Zastanawiam się, która Leona jest tą prawdziwą, autentyczną. Obstawiam jednak, że ta, którą słyszymy na ‘demówce’, na “Best Kept Secret”. Otrzymujemy tutaj muzykę w 100% taneczną (“Joy”, “Ready to Get Down”), ale czasami pojawia się i r&b (“L.O.V.E U”). Lubię taką muzykę, jednak w wersji Leony mnie ona nie przekonuje. Muzyka taneczna powinna być przyjemna, lekka. W wykonaniu Leony jest tak lekka, że aż ulotna. Mimo, iż słuchałam tej płyty z cztery czy pięć razy nie zanucę wam żadnego fragmentu. Znów muszę korzystać z robionych podczas przesłuchiwania notatek. W trzech utworach Leonę wspomagają inni artyści. W “Dip Down” usłyszymy Loot. Nie pomaga jednak tej piosence. W rozlazłym “Private Party” pojawia się Robert Allen (uczestnik X-Factor, grupa 25 lat). Jego dojrzały głos ciekawie współgra z delikatnym wokalem Leony. Ostatnim duetem jest nieco zadziorne “Bad Boy” z K2 Family. Jedyną balladą, którą Leona umieściła na płycie jest “I Wanna Be That Girl”. Szczerze? Jedna z najgorszych ‘Leonowych’ ballad, jakie znam. Lewis ma dobry głos, ale na “Best Kept Secret” tego zupełnie nie słychać. Te utwory mogłaby i Britney Spears nagrać i efekt byłby ten sam. Jednak dziękuję jej za tą płytkę demo. O wiele bardziej doceniłam “Spirit”.

Na początku chciałabym się do czegoś przyznać. Postanowiłam ocenić wszystkie studyjne płyty Madonny. Wpadłam na ten pomysł, gdy zaczęło boleć mnie czoło od pukania się w nie za każdym razem, kiedy czytałam, że “GaGa jest królową pop”. Płyta “Music” została wydana w 2000 roku. Muzyka elektroniczna nie była wtedy tak powszechna jak dzisiaj, więc płyta robi jeszcze większe wrażenie. Za pierwszym przesłuchaniem byłam skłonna wystawić “Music” ocenę między 2 a 3. Mylne pierwsze wrażenie. ‘Otworzyłam’ swoje uszy i inaczej spojrzałam na piosenki. Album otwiera tytułowy numer “Music”. Spora dawka elektroniki, rytm właściwie dla wszystkich a do tego świetny wokal Madonny i tekst, który do najmądrzejszych nie należy, ale przytoczyć można jeden cytat Music makes the people come together(PL: Muzyka sprawia, że ludzie się schodzą). Nie myślcie jednak, że są tu tylko taneczne kawałki. Obok dobrych, elektrycznych utworów, do których należy m.in. “Runaway Lover” czy “Impressive Instant”, znajdziemy spokojne piosenki. Madonna udowadnia, że dobrze idzie jej i w nastrojowych, melancholijnych utworach (“I Deserve It”, “Nobody’s Perfect”). Z takich numerów uwielbiam chociażby “Paradise (Not For Me)”. Bardzo zmysłowy utwór. Madonna śpiewa w nim zarówno po angielsku jak i francusku. Niesamowicie oba języki się dopełniają. Podoba mi się również “Don’t Tell Me”. Nieco zawiodłam się na “Nobody’s Perfect”. Piosenka trwa prawie 5 minut. Jest zdecydowanie za długa, ma się jej dość w połowie. I do tego ta ‘syrena’ wyjąca w środku utworu. Na deser polecam popowe, lekkie “American Pie”. Płyta “Music” różni się od tego, co Madonna zaserwowała nam na świetnym “Ray Of Light”. Mimo wszystko warto posłuchać.

Swój debiutancki album, wydany w 2006 roku, LaFee zatytułowała po prostu “LaFee”. Wcześniej znałam single. Od nich również zaczęłam zapoznawanie się z tą płytą. Może obiło wam się o uszy nagranie “Virus”. Zaczyna się spokojnie, powili jednak dochodzą ostrzejsze dźwięki. Bardzo podoba mi się refren, w którym LaFee śpiewa m.in.Ich wünsch dir einen Virus (PL: Życzę ci wirusa). Nieco gorsze jest buntownicze “Prinzesschen”. Chociaż podobają mi się gitarowe momenty. “Was Ist Das” jest chyba najradośniejszą piosenką z całej płyty. Zwrotki bardzo mi się podobają, refren mnie męczy. Na deser zostawiłam sobie singiel “Mitternacht”. Już po samym tytule można się domyśleć, że jest to mroczny kawałek (Mitternacht = północ). Zalatuje mi nieco “Haunted” Evanescence. Tam również zwrotki są bardzo tajemnicze, a refren energiczny. Wprawdzie Amy Lee ma lepszy głos, LaFee jakoś daje sobie radę. Wróćmy jednak do pozostałych utworów na “LaFee”. Uwielbiam balladę “Wo Bist Du (Mama)”. Piękna muzyka, łagodny, pełen emocji głos wokalistki no i tekst prosto z serca:  Mama – Wo bist du jetzt Mama – Warum bist du nicht hier Bei mir Mama wo bist du Bitte sag mir geht’s dir gut Es tut so weh hörst mir zu Mama wo bist du (PL: Mamo, gdzie teraz jesteś? Mamo, dlaczego nie ma cię tutaj Przy mnie… Mamo, gdzie jesteś? Proszę powiedz mi, czy idzie ci dobrze? To boli, słyszysz mnie? Mamo, gdzie jesteś?). Podoba mi się też “Sterben Für Dich”. Jest to ballada opowiadająca o miłości. LaFee śpiewa m.in. Ich würde sterben für dich (PL: Mogłabym umrzeć dla ciebie). Uwielbiam również rockowy utwór “Lass Mich Frei”. Tekst utworu jest z pewnością bliski nastolatkom 😉 Ich weiß du liebst mich, doch du verstehst nicht. Mein Leben ist mein Leben(PL: Wiem, że mnie kochasz. Jednak ty nie rozumiesz. Moje życie jest moim życiem). Strasznie podoba mi się moment, w którym ukazana jest rozmowa (a może raczej sprzeczka) LaFee z jakimś facetem, który chyba odgrywał jej ojca. I ten krzyk wokalistki na końcu, świetne. To może teraz nieco negatywne opinie. Nie przekonuje mnie “Verboten” i “Halt Mich”. Znikają na tle innych utworów. Ogółem płytę “LaFee” oceniam pozytywnie. Warto posłuchać. Wiem, że Polacy wypinają się na język niemiecki, ale ja się cieszę, że właśnie w tym języku śpiewa LaFee. Dzięki temu piosenki mają pazur i ten niesamowity charakter.

“In The Zone” jest czwartym z kolei krążkiem Britney Spears. Naprawdę musieliśmy tyle czekać? Nie tyle na sam album (poprzednia płyta “Britney” ukazała się w 2001 roku), co na choćby najmniejszą muzyczną przemianę Spears. Wokalistka wreszcie odcięła się od pospolitych, popowych piosenek i ckliwych ballad (namiastkę ‘starej’ Britney znajdziemy tylko w elektrycznej balladzie “Shadow”). W zamian otrzymujemy porcję mocnych, popowych utworów połączonych z r&b (“Outrageous”) a nawet rapem (“I Got That Boom Boom”, “The Hook Up”). W “Early Morning” nawet sama wokalistka posuwa się do rymowania. Oprócz wcześniej wymienionych gatunków na “In The Zone” spotkamy się ze sporą dawką elektroniki. Można się tego obawiać, ale na tym krążku zastosowana została w przemyślany sposób. Najbardziej ‘electro’ utworem jest singlowe “Toxic”. Była to chyba druga piosenka Britney, jaką poznałam. Uwielbiam ją już od kilku lat. Warto dodać, że za ten numer Britney otrzymała jedyną w swojej karierze nagrodę Grammy. Znajdziemy tu i elektryczne ballady. Należy do nich “Breathe On Me” (nie przepadam za nią) oraz “Touch Of My Hand”. Największym zaskoczeniem jest jednak utwór (ballada) “Everytime”. Britney ma w nim bardzo delikatny głos, momentami można odnieść wrażenie, że powstrzymuje łzy. Najciekawszym numerem jest jak dla mnie “Me Against The Music”. Britney wykonuje ją w duecie z Madonną. Dwie wielkie gwiazdy razem? To musiało się tak skończyć po tym pocałunku na gali MTV. Nieco hip hopowa, nieco popowa piosenka bardzo mi się podoba, chociaż jeszcze trzy miesiące temu dałabym najgorszych. Wprawdzie Madonna bardziej przypadła mi do gustu w tej piosence, Brit na szczęście nie pozostaje w tyle. Ciekawym utworem jest również “Showdown”. Można wychwycić w nim rytmy reggae. Jestem pozytywnie zaskoczona “In The Zone”. Będę na pewno od czasu do czasu do niej wracać.

#60, 61, 62 Black Eyed Peas “The Beginning” (2010) & Keri Hilson “In a Perfect World” (2009) & Madonna “Ray of Light” (1998)

“Nowy album jest początkiem kolejnej ery dominacji BEP – zapnijcie pasy i cieszcie się przejażdżką” – tak przed premierą “The Beginning” mówił Taboo. Jeśli mieliście nadzieję, że Black Eyed Peas wrócą do czasów “My Humps” lub “Shut Up” zawiedziecie się. Znowu. Ja ten zespół skreśliłam. Zamiast nagrywać coś oryginalnego uparcie siedzą w muzyce tanecznej.Techno, elektroniczne ‘bity’ i inne pierdoły. Zastanawiam się, jak zinterpretować tytuł krążka – początek. Rok wcześniej mieliśmy Koniec ;P Może to powrót do lat 80.? Świadczyć o tym może wykorzystanie popularnej lata temu piosenki “The Time of my Life” z filmu “Dirty Dancing”. Utwór ten zawsze dobrze mi się kojarzył. Do czasu usłyszenia “The Time(Dirty Bit)” Black Eyed Peas. Jak dla mnie jedna z najgorszych piosenek2010 roku. Aż trudno uwierzyć, że na “The Beginning” są gorsze! Cały album wyprodukowany jest chyba tylko przy użyciu komputerów. Wszystko jest sztuczne, wykreowane. Trochę szkoda mi Fergie, bo dziewczyna ma dobry głos,nagrała niezły solowy album, a marnuje się w tym zespole. Nawet jeśli w “Whenever” czy “Just Can’t Get Enough” dadzą jej trochę pośpiewać, to i tak w pamięci pozostaje jej okropnie zmiksowany głos w większości utworów. Pamiętacie “Rock That Body” z poprzedniego albumu? Podobnie głos Fergie przerobili w “Love U Long Time”. Gwoździem do trumny są teksty piosenek. W takich momentach cieszę się, że nie rozumiem po angielsku. This is thatoriginal, This has no identical, You can’t have my digital, Future Aboriginal,Get up off my genitals (PL: To jest oryginalne, To nie jest identyczne, Masz mój cyfrowy, Przyszły Aborygen, Puść moje genitalia) w “Don’t Stop The Party” czy this s***’s moneyn**** this s***’s green this s*** is terrifyin, halloween this s*** is gimmeyour q-q-queen and that means I’m the wha-wha– king (PL: Ten shit, jak kasajest zielony Ten shit jest straszny jak halloween Ten shit daje mi twoją kró-kró-królową To oznacza że jestem ki-ki-kim? Królem!) w “Do It LikeThis”. Jeszcze bardziej denerwują tłumaczenia Will.I.Am’a. Że niby świat idzie do przodu, technika cały czas się rozwija itp. Nie kupuje tego. Radzę wam wydać pieniądze na ich stare albumy. A od tego trzymać się z daleka.

Keri Hilson jest bardzo utalentowaną autorką tekstów piosenek. Współtworzyła m.in. “Wite a Minute” Pussycat Dolls, “Gimme More” oraz “Break The Ice” Britney. Pisała dla Ciary, Ludacrisa oraz Ushera. Darem od losu było rozpoczęcie współpracy z Timbalandem.Nagrała z nim kilka piosenek w tym dwa popularne utwory: “The Way I Are” oraz “Scream”. Keri zaistniała i wydała debiutancki krążek”In a Perfect World…”. Jej płyta utrzymana jest w gatunkach pop i r&b. Gdzieniegdzie pojawia się hip hop (“Turnin’ Me On”). Po pierwszym przesłuchaniu byłam sceptycznie nastawiona do tego albumu. Jednak go doceniłam. Melodie są zgrabne, Keri ma bardzo dobry głos. Całe szczęście, że Timbaland odsunął się w cień pozostawiając pole do popisu innym producentom z Polow da Don na czele (“Make Love”, “Get Your Money Up”). Oprócz tanecznych piosenek znajdziemy tu i ballady. “Energy”, “Slow Dance”, “Tell Him The Truth” są udanymi kompozycjami z pogranicza soulu i r&b. Poza tym mnóstwo to duetów. Niektóre są bardziej udane(“Turnin’ Me On”, “Get Your Money Up”, “Knock You Down”) inne mniej (“Change Me”, “Return The Favor”). Keri chciała zaprosić nas do swojego perfekcyjnego świata. Nie każdy jednak będzie czuł się w nim swobodnie. Mi Hilson udowodniła, że jest artystką wartą uwagi. Jedna rzecz mi niestety się nie spodobała na tym albumie (oprócz 3 piosenek, które na tle masy innych, znanych mi ‘hitów’ wypadają dobrze) to odsunięcie Keri na drugi plan. W wielu kolaboracjach jest wręcz spychana w tło. Na palcach jednej ręki można policzyć piosenki, w których pisaniu brała udział.

Do sięgnięcia po “Ray of Light” zachęciły mnie głosy, że to najlepsza płyta w dorobku Madonny. Cóż, ciekawski ze mnie człowiek, więc nie mogłam oprzeć się tej pokusie. Jeśli myślicie, że będę oryginalna i zadam wokalistce kilka ciosów, zawiedziecie się. Po części podzielam te opinie. W przeciwieństwie do jej nowych płyt a przede wszystkim starych jest to bardzo dojrzały album. Bardzo spokojny a jednocześnie taneczny. Tych szybszych utworów nie potrafię jednak nazwać dance popowymi. Są raczej z pograniczna muzyki elektronicznej i techno. Ale ze smakiem. “Ray Of Light”, “Nothing Really Matter” czy “Sky Fits Heaven” są bardzo udanymi kompozycjami. Urzekł mnie głos Madonny. Niezwykle spokojny, odprężający, czasem melancholijny.Fajnie wypada też w pierwszym utworze – “Drowned World” – gdy pod koniec pojawiają się rockowe akcenty. Ciekawym numerem jest “Shanti/Ashtangi” zawierający wpływy muzyki arabskiej.Po pierwszym przesłuchaniu można mieć wrażenie, że Madonna przynudza. Jednak warto ‘otworzyć’ uszy na muzykę zawartą na “Ray Of Light”, bo jest na wysokim poziomie. Cały album jest równy, utrzymany w podobnej stylistyce. Piosenki idealnie do siebie pasują. Są przemyślane, dopracowane a jednocześnie nie ma w nich przesady i niepotrzebnego przepychu. Warto też dodać, że płyta pokazuje nam Madonnę z nieco innej strony.Pokazuje nam dojrzałą artystkę.

#35, 36, 37 The Veronicas “Hook Me Up” (2007) & Madonna “Confessions on a Dancefloor” (2005) & Florence + The Machine “Lungs” (2009)

“Hook Me Up” to drugi album zespołu The Veronicas prosto z Australii. Tworzą go dwie siostry-bliźniaczki: Jessica i Lisa. Na szczęście o ile dziewczyny da się rozróżnić, o tyle niektórych piosenek z tego albumu po trzykrotnym przesłuchaniu nie pamiętam. Jeśli ktoś myśli, że The Veronicas grają popową muzykę, jest w błędzie. Ich kawałki to w szczególności pop-rock mieszany na przemian z electrorockiem. Oprócz utworów dających niezłego kopa (“This Is How It Feels”, “All I Have”) znajdziemy tu i ballady (“In Another Life”). Słuchając np. “Take Me On The Floor”, mimo iż gitary i perkusji w niej nie brakuje, ma sie ochotę powiedzieć, że jest to typowa piosenka na imprezę. Jednak bliźniaczki rehabilitują się takimi utworami jak “Untouched” czy “Someone Wake Me Up”. Wiele piosenek osobno robi wrażenie, na całości gdzieś się gubią. A szkoda, bo dziewczyny mają ładne, mocne głosy.

Odkąd Madonna została nazwana królową muzyki pop trzyma się tego gatunku. Jej studyjne albumy jak np. “Ray of Light” czy “Music” pełne były popowych brzmień. Na wydanej w 2005 roku “Confessions on a Dancefloor” mamy bardzo dużo tanecznych dźwięków. Płyta jest idealna na zabawę na parkiecie. Teksty piosenek nie były potrzebne – wystarczyła sama muzyka by można się było dobrze bawić. Kiedy pierwszy raz słuchałam tej płyty trudno było mi rozróżnić jakikolwiek utwór. Skłaniałam się nawet do negatywnej oceny. Teraz jednak uważam, że album jest naprawdę w porządku. Warto przytoczyć tu słowa Madonny: Służy dobrej zabawie, bezpośredniej i nieprzerwanej. Rewolucji, wiadomo, nie ma. Płyta dla każdego. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Isaac”. Madonna nawiązała w niej do żydowskich ‘klimatów’. Wyszło naprawdę ciekawe ‘dzieło’. Podoba mi się również singlowy “Hung Up” zawierający sample z hitu ABBY “Gimme Gimme Gimme”. Można obawiać się piosenki “Forbidden Love”, wiedząc, że jest to ballada….taneczna. Na szczęście i tu Madonna nie zawodzi. Podsumowując. Za sprawą “Confessions on a Dancefloor” wokalistka zabiera nas w przeszłość, do lat 70-tych aż po czasy współczesne. Muzyka taneczna nie jest szczególnie lubiana przeze mnie, jednak do tego albumu będę wracać z przyjemnością.

Wielka Brytania po raz kolejny udowadnia, że utalentowanych wokalistek jest u nich co nie miara. Teraz do tego grona dołączyła rudowłosa Florence Welsh. Zebrała kilku gości i tak powstał zespół Florence and The Machine. Przede wszystkim gratuluję debiutu. Płyta “Lungs” jest niepodobna do tego, czego już słuchałam. Postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Podoba mi się to, że wszystkie utwory na płycie do siebie pasują. Hmmm, jak puzzle? Wielkim atutem jest przede wszystkim wokal Welsh. Pełen emocji, siły i pasji. Jednak The Machine też udowadniają, że nie są gorsi. Sama muzyka na “Lungs” jest na wysokim poziomie i niesamowicie dobrana. Harfy, chór, bębny stwarzają świetną atmosferę. Zaskakujące jest to, że mimo sporej różnorodności wszystko do siebie pasuje. Mymy tu odrobinę taneczne “Dog Days Are Over”, które zawiera również wpływy folkowe. Mamy tu i mocne uderzenie w postaci takich utworów jak “Cosmic Love”, “Drummer” i “Rabbit heart”. Wiele piosenek zaczyna się spokojnie a dopiero w refrenie Florence pokazuje, na co jej głos stać. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych debiutów 2009.

#6 Madonna “Hard Candy” (2008)

Co wyjdzie z połączenia Madonny i najlepszych producentów takich jak Timbaland, Justin Timberlake i The Neptunes? Płyta, o której szybko się nie zapomina. Każda piosenka jest inna. Jedyne, co można Madonnie zarzucić, to fakt, że podąża za muzycznymi trendami, zamiast – jak kiedyś – sama je wyznaczać. Na szczęście nie podąża ślepo. “Hard candy” trafnie otwiera piosenka “Candy shop” pełniąca funkcję zaproszenia do wejścia do “muzycznego sklepiku Madonny”. Nie da się temu ‘cukierkowi’ oprzeć! Madonna świetnie połączyła pop i dance z hip hopem i r&b. Wyszła niezwykle taneczna i świeża płyta. Przebojowe “Give it to me”, ocierające się o balladę, elektryczne “Heartbeat”, czysto popowe “She’s not me” albo mix hip hopu z r&b “Incredible”. Jedyny minus dałabym piosence “Spanish lesson”, bo brzmi trochę jak odgrzewane “La isla bonita”. Zainteresowała mnie szczególnie piosenka “Voices”, w której chórek śpiewa “who is the master” (kto jest mistrzem). Pytanie retoryczne? Z pewnością, ponieważ albumem “Hard Candy” Madonna udowodniła, że mimo wielu lat na karku nadal potrafi tworzyć genialną muzykę. Pozostanie więc na swoim tronie. I chyba jeszcze długo na nim posiedzi…