#119, 120 Selena Gomez & The Scene “When Sun Goes Down” (2011) & Beyoncé “4” (2011)

Uwielbiam Selenę. Naprawdę. Gdy zauważam, że za dużo płyt w ostatnim czasie otrzymuje ode mnie wysokie noty, ona wydaje nowy album. I wszystko wraca do normy. Selena bardzo się rozpędziła. Trzy lata – trzy płyty. A gdzie czas na odpoczynek, na poszukiwanie inspiracji, pomysłów? Ona się o to martwić nie musi. Ma ludzi, którzy wiedzą co robić. Ponownie wsparli ją panowie z Rock Mafia, którzy często współpracowali z innymi gwiazdami Disney Channel. Mnie szczególnie zaciekawiły dwie piosenki – jednak autorstwa Katy Perry, druga by Britney Spears. Nie trzeba być geniuszem by zgadnąć, którą z piosenek Selena dostała od Katy. “That’s More Like It” z powodzeniem mógłby znaleźć się na “Teenage Dream”. Natomiast piosenka od Britney – “Whiplash” – trafiła moim zdaniem w ręce Gomez przypadkiem. Te elektryczne brzmienie nie pasowało do techno na “Femme Fatale” a coś z piosenką trzeba było zrobić. Na szczęście Selena się wybroniła. Początek płyty nie zapowiadał katastrofy, jaka nastąpi nieco później. Spodobało mi się “Love You Like a Love Song”. Przekonałam się nawet do tego “pipipipi”. Nie spodziewałam się, że piosenka o tak bezsensownym tytule jak “Bang Bang Bang” może być dobra. A jednak. Utwór bardzo ciekawy, fajny, chyba nawet najlepszy. Przekonałam się nawet do “Who Says”. Szczególnie tekst przypadł mi do gustu. Selena śpiewa m.in. I’m no beauty queen I’m just beautiful me (PL: Nie jestem królową piękności Jestem po prostu piękną sobą). Piosenek z serii “uwierz w siebie” jest sporo (“Beautiful” Christina Aguilera, “Fuckin’ Perfect” P!nk), ale lepsze takie niż milionowa o straconej miłości. Ostatnia dobrą piosenką jest “We Own the Night”, w której Seleną wspomogła Pixie Lott. A dalej? “Hit the Light” to zwykła elektryczna ‘rąbanka’, “When the Sun Goes Down” jest przeciętne, “Outlaw” i “Middle of Nowhere” nawet się nie zauważa. Na płycie brakuje spokojnych utworów, których nie zabrakło na “A Year Without Rain”. Selena nastawiła się na dobrą zabawę. Ale czy można dobrze bawić się przy tych piosenkach? Mam ku temu wątpliwości.
         

Po kiepskim i nudnym “I Am…Sasha Fierce” z radością przyjęłabym nawet techno w jej wykonaniu. Byle tylko nie serwowała takich kiepskich ballad jak “Satellites” czy “Smash Into You”. Na szczęście Beyonce wzięła się w garść, skompletowała silną obstawę (m.in. pomagał jej Tricky Stewart i Ryan Tedder) i ‘odcięła pępowinę’. Nie tyle odsunęła tatę od przygotowywania krążka, ale też nagrała album zawierający najmniej wpływów r&b z tych dotychczas wydanych. I jest git. Obawiałam się tej płyty, bo ujawniane przez Beyonce piosenki zamiast zachęcać do kupna płyty tylko mnie do tego zniechęcały. “Run The World” przyjęłam z rezerwą, do “1+1” przekonałam się niedawno, choć nadal wkurzają mnie momenty, gdy Beyonce ma taki cienki głosik. Jednak drugi singiel – “Best Thing I Never Had” – to największy błąd tego albumu. Już pominę fakt, że wybieranie na singiel ballady przed wakacjami to samobójstwo. Ta piosenka po prostu jest kiepska. A na dodatek przypomina mi “Just The Way You Are” Bruno Marsa. Na szczęście “4” to nie tylko te trzy utwory. Beyonce wielokrotnie wspominała, że na jej muzykę ma wpływ twórczość Adele. Hmmm, nie wydaje mi się. Podobieństwo do Adele przejawia się tylko w tytule płyty. “4” niczym “21” czy “19” Adele. Ale muszę przyznać, że to jest najlepszy solowy krążek Beyonce. Wytwórnia narzekała, że jest za mało przebojowy, że brakuje na nim utworów pokroju “Crazy In Love” czy “Get Me Bodied”. Obawiają się, czy płyta osiągnie tak dużą popularność jak poprzednia. To smutne, że przekładają sukces komercyjny nad artystyczny. Powróćmy może do zawartości krążka. Najbardziej zauroczyła mnie piosenka pt. “I Care”. Niby ballada, ale bardzo mocna, charakterna. Ze spokojnych utworów lubię też “I Was Here” oraz “I Miss You”. Ale “4” to nie tylko ballady. Są tu również mocne, taneczne punkty. Jak chociażby duet z Andre 3000 pt. “Party”. Zawsze to miła odmiana. Bokiem wychodziły mi jej duety z Jay’em-Z. Uwielbiam “Love On Top” oraz “Countdown”. W tej drugiej bardzo podoba mi się to odliczanie. Nie cierpię natomiast momentu, kiedy Beyonce śpiewa killing me softly and I’m still falling (PL: zabijasz mnie słodko, a ja wciąż spadam). Jednak piosenka sama w sobie jest świetna. Beyonce nagrała najmniej komercyjny krążek w swojej karierze. Piosenki są przemyślane, dopracowane.

#28, 29, 30 Selena Gomez “A Year Without Rain” (2010) & Ke$ha “Cannibal” (2010) & Avril Lavigne “The Best Damn Thing” (2007)

Byłam ciekawa tego albumu. Zastanawiałam się, czy Selena poprawiła swój wokal i muzykę od “Kiss & Tell” (moja recenzja). Na szczęście nastąpiła pewna poprawa, ale nie jest to jeszcze płyta na najwyższą ocenę. Ponownie już otrzymujemy popowy album z elementami electro i dance. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Rock God”, którą dla Seleny napisała Katy Perry. Przynajmniej w tym utworze gwiazdka nie brzmi jak mała dziewczynka. Zdziwiłam samą siebie, że “Summers Not Hot” zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Wprawdzie momentami brzmi kiczowato, ale ogólna ocena piosenki jest dobra. Podoba mi się też “Intuition”. Wyrapowane momenty (spokojnie, nie przez Gomez) świetnie kontrastują z delikatnym głosem wokalistki. Oprócz tanecznych numerów takich jak “Sick Of You” czy “Round&Round” otrzymujemy 2 ballady – “Ghost Of You” i “Live Like There’s No Tomorrow”. Pierwsza bardziej przypadła mi do gustu. Drugą na początku zaliczyłam do najgorszych na “A Year Without Rain”, ale da się do niej przyzwyczaić.

Ke$ha nie odpuszcza. W styczniu pojawiła się jej debiutancka płyta “Animal” (moja recenzja) a już otrzymujemy jej nowy album pt. “Cannibal”. Czyżby chciała “pożreć” nasze serca swoją muzyką? Mojego jeszcze nie dostanie. Jednak nie mogę wymagać od niej, by nagle przerzuciła się na soul czy rock. Sama Ke$ha, która momentami wypluwa z siebie słowa niczym maszyna, odnajduje się w swoim stylu. Od poprzedniej płyty rewolucji więc nie ma. To nadal pop, dancepop i electropop. Chwilami trochę wyrapowane. Ten album jest podobno kontynuacją “Animal”. Dla mnie nie bardzo. Piosenki zawarte na “Cannibal” bardziej mi przypadły niz tamte. Chociaż i tak cała płyta (8 nowych piosenek + remix) podoba mi się do połowy. “Cannibal”. “We R Who We R”, “Sleeze” (nowa wersja “Hollaback Girl” Gwen Stefani?) oraz “Blow”. Pozostałe są naprawdę przeciętne. Najgorszy jest chyba ten remix. Brrr, nie da się tego słuchać. “Grow  a Pear” brzmi podobnie (w refrenie) jak “California Gurls” Katy Perry. Płyta idealna na imprezy. Wiadomo, że taka muzyka zawsze dobrze się sprzeda.

Ocenić płytę Avril “The Best Damn Thing” jest niezwykle trudno. Trzy lata temu ten album bardziej mi się podobał. Teraz, gdy spojrzałam na niego ponownie, zauważyłam, że ma parę wad. Przede wszystkim dostajemy okropnie komercyjny produkt. Tu aż tą komercją kapie. Ze zbuntowanej, rockowej dziewczyny jaką Avril była na dwóch pierwszych albumach zmieniła się w odrobinę słodką, nastawioną na zysk gwiazdą. Kiedyś była bardziej naturalna. A co do muzyki prezentowanej ja “The Best Damn Thing”. Szybko wpada w ucho, piosenki są melodyjne. Jednak ich teksty to w większości porażka. Aż nie chce się wierzyć, że Avril była ich współautorką. “I’m the one who wears the pants” (“Jestem jedyną która nosi gacie”) z piosenki “I don’t have to try”  nie należy raczej do najmądrzejszych czy tych z jakimś przesłaniem. “Hey Hey You You” z “Girlfriend” też jest niemiłosiernie irytujące. Na szczęście są i ballady. “When you’re gone”, “Innocence” czy “Keep holding on” prezentują się o niebo lepiej niż ich płytowi “koledzy”. Podsumowując. Avril na pewno mocno zaskoczyła swoich fanów. Na pewno nie spodziewali się, że ich idolka nagle stanie się równie plastikowa jak niektóre gwiazdki muzyki. Ale “The Best Damn Thing” na pewno przysporzyło jej nowych wielbicieli. Młodzież, uwielbiającą się bawić. Czy to szczyt ambicji Lavigne?

#17, 18, 19 Selena Gomez “Kiss & Tell” (2009) & Alexandra Burke “Overcome” (2009) & Kerli “Love Is Dead” (2008)

Czy Selena nagrałaby płytę, gdyby nie była aktorką Disney’a? Ale na takich można się dorobić. Zawsze znajdą się ludzie, którzy taki wyrób kupią o czym przekonuje nas m.in. dobra pozycja na listach choćby w Polsce. Selena wraz ze swoim zespołem The Scene nagrała album, na który składają się popowe piosenki z elektronicznym i dance’owym posmakiem. Gdzieniegdzie słychać mocniejsze uderzenie. Najsłabszym punktem płyty jest monotonia i teksty. Kto to pisał?! Miano tego najgłupszego bez dwóch zdań zdobywa “As A Blonde”. Można zacytować: And come back as a blonde Try a different lipstick on As a blonde (PL: I powrócić jako blondynka Wypróbować nowy błyszczyk Jako blondynka). Słuchając “Kiss & Tell” mam wrażenie, że Selena bardzo lubi Paramore i Avril Lavigne. Nawet jej “Crush” przypomina mi jakąś piosenkę tego pop-punkowego zespołu. Od Avril zdaje się próbowała pożyczyć charyzmę. Bez skutku. Daleko jej do Lavigne. Chciałabym bardziej rozpisać się o piosenkach, ale nie będzie to proste, bo są do siebie podobne. Na 13 utworów mamy jedną balladę, bardzo przeciętną zresztą (“The Way I Loved You”). Reszta w sam raz na parkiet.

Wielkim atutem tej debiutantki (wylansowała się przez X-Factor) jest wspaniały głos. Czemu o tym wspominam? Bo w dzisiejszych czasach każdy może zostać piosenkarką / piosenkarzem. Byłam ciekawa, co przygotowała dla nas na debiutanckim albumie. I trochę się zawiodłam, bo całość jest dość nudna. Jednym Alexandra mnie zaskoczyła. Spodziewałam się płyty w 100% w stylu r&b. Tu zdecydowanie przeważa pop i dancepop. Utwory takie jak “Bad Boys” czy “Good Night Good Morning” zachęcają do tańca. Jednak najlepiej wychodzą jej ballady. Zdecydowanie najlepszymi są “Hallelujah” i “The Silence”. “They Don’t Know” czy “Overcome” na ich tle wypadają raczej blado. Bardzo podoba mi się Alexandra w “Bury Me (6 Feet Under)” czy “Broken Heels”. Powinna pójść w tym kierunku. Takich utworów nie powstydziłaby się Christina Aguilera na “Back To Basics”. Najbardziej wkurza mnie w tym albumie to wrażenie, jakby ktoś z cudzych piosenek wyciął słowa a samą melodię dał Burke. Posłuchajcie chociażby “Nothing But The Girl”. Przez co mam wrażenie, że takie piosenki słyszałam już kilka lat wcześniej. 

 

Jest takie przysłowie: nie oceniaj książki po okładce. Rzecz jasna dotyczy się to i płyt. Jednak to dzięki okładce zauważyłam album Kerli. Zaintrygowała mnie. Ta mroczna laleczka… hmmm…świetna. Od razu wiedziałam, że “Love Is Dead” to na pewno nie jest płyta wokalistki pokroju Britney Spears. Postanowiłam przekonać się, czy zawartość jest równie fajna ja okładka. Powtórzę się, ale co tam. Cieszę się, żę Kerli nie jest kolejną plastikową gwiazdeczką pop. W samych utworach słychać, że to silna dziewczyna z charakterem. Śpiewa głównie piosenki w stylu rock i pop-rock z elektryczną “posypką”. Czasem potrafi dać niezłego czadu (“I Want Nothing”, “Creepshow”). Czasami jest spokojniejsza (“Butterfly Cry”, “Bulletproof”). Podoba mi się ogólny styl tego albumu. Świetnie się tego słucha. Nie jest to może najoryginalniejsza muzyka (Kerli wzoruje się w pewnym stopniu na Bjork), ale mi się podoba. Nie potrafię wskazać najgorszej piosenki. Do najlepszych zaś zaliczyłabym tajemnicze “Walking On Air” i “Strange Boy”. Bardzo zaskoczyła mnie informacja co do pochodzenia Kerli. Jest z Estonii! Nigdy bym nie przypuszczała, że obok pamiętnego Vanilla Ninja jakiś tamtejszy wykonawca uzyska sławę poza własnym krajem. Cóż, powodzenia Kerli.