Relacja z koncertu Florence + the Machine

Jedziemy na koncert Florence + the Machine? SMSa o mniej więcej takiej treści dostałam od swojego kuzyna (też muzycznego freaka) w czerwcu. I chociaż brytyjska grupa nie należy do grona moich ulubionych zespołów, a ich ostatnia płyta nie cieszyła się moją entuzjastyczną reakcją, od razu wiedziałam, co będę robić pewnego grudniowego wieczora. Jak tysiące inny melomanów stawiłam się w łódzkiej Atlas Arenie.

Florence i spółka stają się częstymi gośćmi w naszym kraju. Będąc u progu wielkiej kariery zagrali w Warszawie. Dwa lata temu pojawili się na Coke Live Music Festival w Krakowie. Rok później zagrali na odświeżonym Orange Warsaw Festival. Wkrótce zobaczymy ich w roli headlinerów Open’era. 12. grudnia odwiedzili jednak Łódź wraz ze swoją trasą How Big Tour.

Występ Brytyjczyków był wielkim wydarzeniem. Dopiero kiedy przyszła pora na kupno biletów, zdałam sobie sprawę, jak wielu oddanych fanów mają w Polsce, gotowych stoczyć bitwę o wejściówki. Wolałam nie czekać do ostatniej chwili i bilet nabyłam już w dniu otwarcia sprzedaży. Popyt był ogromny, więc Arena wypełniła się po brzegi. Pod obiektem pojawiłam się około godziny 19. Ponoć najwytrwalsi czekali od samego rana rana (tworząc coś na kształt obozu dla nielegalnych imigrantów), by zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie. Kupiłam bilet na płytę, bo zabawa tam jest zazwyczaj lepsza. Łatwiej też poczuć koncertowy klimat. Choć musiałam nastawić się na to, że widok na scenę utrudnią mi przyodziane w wianki “wieże”.

Florence przybyła do Polski w towarzystwie zespołu Palma Violet, specjalizującym się w brytyjskim rocku. Support został nieźle dobrany, choć nie odczułam po ich występie ochoty na przesłuchanie studyjnych płyt. Dużo bardziej pasowała mi muzyka, która z głośników płynęła w przerwach (rock, indie rock / trochę klasyki i nowości). Chętnie zaobserwowałabym na Spotify taką playlistę.



Florence + the Machine na scenie pojawili się chwilę po godzinie 21, witając polską publiczność lubianym przeze mnie nagraniem “What the Water Gave Me”. Zabawę na dobre rozkręciła jednak kolejna kompozycja – “Ship to Wreck”. Pochodząca z nowej płyty piosenka zupełnie mnie nie przekonuje, ale na koncertach zawsze odkładam uprzedzenia na bok i staram się po prostu cieszyć chwilą. Jako że kapela wróciła do nas w ramach promocji albumu “How Big, How Blue, How Beautiful”, utwory z tego wydawnictwa królowały w Atlas Arenie. Usłyszeliśmy m.in. “Delilah”, “Third Eye” (przy którym Florence poprosiła o chociaż chwilowe odłożenie telefonów), “How Big, How Blue, How Beautiful” (podczas którego w górę poszły świecące balony), “Caught” oraz “What Kind of Man”. Na bisy Florence + the Machine zostawili sobie zahaczające o bluesa “Mother” i… “Which Witch”, o które polscy fani błagali poprzez portale społecznościowe.

Cieplej (o ile to w ogóle możliwe) przyjęte zostały starsze nagrania zespołu. Podczas wykonywania “Rabbit Heart (Raise It Up)” wokalistka zbiegła do publiczności, wywołując dziki pisk zgromadzonych bliżej sceny. Chóralnie odśpiewaliśmy razem z nią takie numery jak “Shake It Out”, “Dog Days Are Over” i “You’ve Got the Love”. Miło było przypomnieć sobie utwory “Cosmic Love” i zamykające koncert “Drumming Song”. Najmocniejszym momentem show było przypomnienie piosenki “Spectrum”, którą poprzedzało moje ulubione “What Kind of Man”.

Florence + the Machine nie cieszyłoby się taką popularnością, gdyby nie postać Florence Welch – rudowłosej wokalistki, która nie pozwoliła, by popularność uderzyła jej do głowy. Chętnie integruje się ze swoimi fanami i szczerze cieszy na widok tego, jak dobrze potrafią bawić się przy muzyce jej grupy. Nieudawany zachwyt wzbudziło w niej morze balonów. Chętnie obsypywała pierwsze rzędy brokatem, nie oszczędzając go na siebie i swoich muzyków (rzucając przy okazji, że ma wrażenie, iż Polska jest miejscem, gdzie się go produkuje). Na głowę założyła im także zebrane od publiczności wianki. Jej naturalność, żywiołowość i spontaniczność sprawiają, że bez trudu potrafi zjednać sobie słuchaczy.

Minusy? Jeden postawiłabym przy tych fanach, którzy spędzili cały koncert z telefonem w górze. Robienie zdjęć rozumiem. Ale nagrywanie? Takie video i tak będzie straszliwej jakości. Przy całym harmidrze trudno będzie też rozpoznać, co za piosenka właśnie leci. Drugą wadą był brak na setliście wspaniałego utworu “St Jude”. Chętnie zamieniłabym na niego “Third Eye” czy “Ship to Wreck”. Czy wybrałabym się ponownie na koncert Florence i jej “maszyn”? Pewnie. Okazja nadarzy się być może wkrótce.

SETLISTA

What the Water Gave Me
Ship to Wreck
Rabbit Heart (Raise It Up)
Third Eye
Delilah
You’ve Got the Love
How Big How Blue How Beautiful
Shake It Out
Cosmic Love
Caught
What Kind of Man
Spectrum
Dog Days Are Over
Mother
Which Witch
Drumming Song

8 Replies to “Relacja z koncertu Florence + the Machine”

  1. Jestem zdziwiona brakiem “Queen Of Peace”, bo chętnie usłyszałabym ten utwór na żywo, tak samo jak “Breaking Down” czy “No Light No Light”. Liczę, że uda mi się usłyszeć zespół na żywo podczas przyszłorocznego Open’era, mam znacznie bliżej.
    Pozdrawiam serdecznie. 🙂

    1. widzę, że miałyśmy podobne oczekiwania. Mimo wszystko, fakt, że Florence dawała nam tyle siebie na koncercie przesłania te minusy 🙂

  2. Podobnie jak Ty, nie jestem fanem Florence i spółki, a ich ostatnia płyta była rozczarowująca. Ale koncert to zupełnie inne doświadczenie. Tylko, że (sory, chyba się starzeję 😉 ) kiedy byłem w tym roku na koncercie Eda Sheerana, to też denerwowały mnie te wszystkie telefony 😀 Nie dość, że jakość okropna, to jeszcze odbiera stojącym obok ludziom przyjemność z uczestniczenia w wydarzeniu. No, ale nic się na to nie da poradzić. Zawsze zostaje DVD 😉 Pozdrowienia 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *