#265 Linkin Park “A Thousand Suns” (2010)


Decyzję o przesłuchaniu czwartej płyty amerykańskiego zespołu Linkin Park odkładałam dość długo. Ani jedna z ich trzech poprzednich płyt nie zrobiła na mnie takiego wrażenie, że chciałabym do niej wracać i wracać. Może się narażę fanom kapeli,ale powiem, że były one dla mnie luźnym zbiorem piosenek – kilku naprawdę udanych, ciekawych numerów i tak zwanych zapychaczy.

“A Thousand Suns” światło dzienne ujrzało w 2010 roku, trzy lata po “Minutes to Midnight”. Fani zachwyceni jednak nie byli. Nie podobało im się to, że ich ukochany zespół odszedł od mocnych, nu-metalowych utworów w kierunku modnej elektroniki. Uważam jednak, że trzeba Linkin Park zrozumieć. Nie ma chyba nic gorszego, niż czuć znużenie własnym materiałem. Życie pędzi dalej, ludzie się zmieniają więc czemu i ich muzyka nie miałaby przejść małej metamorfozy? Dając małego prztyczka w nos słuchaczom oraz krytykom powiem, że “A Thousand Suns” to ich najlepszy jak i najdojrzalszy album.

Czwartej płyty zespołu idealnie słucha się jako całości. Piosenki od siebie nie odstają, ale jednocześnie nie są do siebie zbytnio podobne. Odniosłam wrażenie, że płyta jest bardzo dopracowana i dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach. Bardzo również przemyślana. Sama lepiej nie ułożyłabym tracklisty. Podoba mi się, jak “A Thousand Suns” jest zbudowane. O ile dobrze pamiętam, na poprzednich płytach (“Hybrid Theory” i “Minutes to Midnight”) na samym początku znajdowało się krótkie intro. Tutaj mamy aż 6 króciutkich utworów, które albo otwierają album (w tej roli „The Requiem”) bądź też są ‘przecinkami’ pomiędzy innymi numerami.

Najbardziej urzekło mnie intro zatytułowane „The Requiem”. Jeszcze żadna ich piosenka nie zaciekawiła mnie tak jak ta, tak nie zaintrygowała. Jest bardzo spokojna, ma niezwykły klimat – trochę ponury, tajemniczy. Co więcej, usłyszeć możemy w niej… kobiecy głos. Jak się później okazało, „The Requiem” wykonuje Mike Shinoda. Jego wokal został poddany sporej obróbce, co tylko informuje nas o tym, że sporo na płycie elektroniki. Podoba mi się tekst tego krótkiego utworu: God save us everyone, will we burn inside the fires of a thousand suns, for the sins of our hand, the sins of our tongue, the sins of our father, the sins of our young (PL: Boże broń nas wszystkich, czy spłoniemy w ogniu tysiąca słońc, za grzechy naszych rąk, grzechy naszych języków, grzechy naszych ojców, grzechy naszej młodości). Zanim przeszłam do kolejnej piosenki, słuchałam „The Requiem” z 10 razy. Nie mogę się od niego uwolnić. Intro bardzo płynnie przechodzi w kolejne – „The Radiance”. Został w nim wykorzystany fragment wywiadu z Robertem Oppenheimerem (‘ojcem’ bomby atomowej). Nie jest to jednak jedyna piosenka, w której Linkin Park wykorzystali przemowę znanej osoby. W „Wisdom, Justice and Love” możemy usłyszeć Martina Luther Kinga (działacza na rzecz równouprawnienia). Pozostałe intra to „Empty Spacies”, “Jornada Del Muerto” oraz „Fallout”. Jednak te wymienione wyżej uważam za najbardziej godne uwagi.

Na szczęście reszta albumu w niczym nie ustępuje udanym introm. Polecam „When They Come For Me”. Jest to szybka, przebojowa piosenka ze świetnym rapem Mike’a. Trochę siada to wszystko, kiedy następuje fragment śpiewany przez Chestera, ale mimo to utwór zaliczyłabym do udanych. Po prostu kocham piosenkę „Wretches and Kings”. Ona, obok „Blackout”, jest chyba jedyną pozostałością po ‘starych’ Linkinach. Chester, który w ostatnich utworach śpiewał całkiem łagodnie, tu pokazuje, że wciąż jak trzeba to i krzyknąć potrafi. Rapu Mike’a nawet komentować nie będę – to, że mi się podoba, to oczywiste. Trochę gorsze, ale nie mniej przebojowe i wpadające w ucho jest „Blackout”. Nie podobają mi się w nim jedynie fragmenty, gdzie Chester krzyczy blackout (PL: zaciemnienie). Może inaczej by to wyglądało, gdyby jego głos nie został poddany aż takiej obróbce.

Zauważyłam, że sporo na „A Thousand Suns” spokojnych, utworów. Jedne mają w sobie odrobinę elektroniki („Waiting For the End”, „Iridescent”) inne są natomiast ‘surowe’, nie poddane żadnej obróbce („The Messenger”). Z tej części płyty najbardziej podoba mi się „The Messenger”. Urzekł mnie swoją surowością i nieco ponurym klimatem. Natomiast przy „Robot Boy” można usnąć. „Waiting For the End” oraz „Burning In the Skies” to piosenki, które z pewnością spędzają sen z powiek fanom Linkin Park. Tak łagodnych i melodyjnych piosenek jeszcze nie mieli.

Jestem bardzo zaskoczona, że wiele osób skreśliło tę płytę nawet nie dając jej szansy na pokazanie wszystkich swoich atutów. A powód tego jest jeden – “A Thousand Suns” jest dla nich za mało rockowe, a za bardzo elektroniczne. Nigdy jeszcze nie byłam tak zadowolona z tego, że słucham różnych gatunków muzycznych, jak podczas oceniania czwartej płyty Linkin Park. Z tego też powodu nie odwracam się od czegoś, co jest o 20% mniej rockowe, ostre, niż poprzednio. Uwielbiam ten krążek. Kawał dobrej roboty. Mam nadzieję, że następny album zespołu – “Living Things” – jest podobny. A co.

 

3 Replies to “#265 Linkin Park “A Thousand Suns” (2010)”

  1. Znam mnóstwo ludzi, którzy są wielkimi fanami Linkin Park. Słyszałam, że tacy świetni, tacy mądrzy, tacy ambitni… a żadenj piosenki nie moge przetrawić ;/. Życzę Ci udanego wyjazdu do Egiptu 😉 [wildflowers]

  2. Kurde, chyba pierwsza pozytywna recenzja na temat tej płyty. I pierwsza z której opinią się nie zgadzam. Z tego, tak na prawdę podobała mi się tylko pierwsza połowa “Blackout”. Intra są masakryczne, niepotrzebne zapychacze.I to nie jest tak, ze ktoś płytę z miejsca skreśla. Ja ją przesłuchałam kilkanaście razy i dalej do mnie nie przemawiała, ale tak na 3 zasługuje. Jak Linkini pokazali mogło być gorzej. Ale nie będę Cię obwiniać za to, że album Ci się podoba. Mamy totalnie inny gust. ;)miResena.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *