Relacja z koncertu King Dude

Ubiegłoroczne lato (zresztą jak każde w ostatnich latach) upłynęło mi pod znakiem ciemnych, pogrążonych w mroku melodii. Niekwestionowanymi królowymi mojej playlisty były PJ Harvey i Chelsea Wolfe. Przeglądając dyskografię tej drugiej, trafiłam na kolesia, którego  muzyka szybko mnie zahipnotyzowała. 5 marca miałam okazję uczestniczyć w jego koncercie. Co takiego ma w sobie King Dude?

Naprawdę nazywa się Thomas Jefferson Cowgill i do Polski trafił po raz drugi. Rok temu był jedną z gwiazd odbywającego się we Wrocławiu festiwalu Asymmetry Festiwal. Teraz powrócił na trzy koncerty, występując ponownie we Wrocławiu, a także zahaczając o Warszawę i Poznań. Występy King Dude odbywały się w ramach trasy noszącej niespotykaną, intrygującą nazwę Child of the Devil’s Tongue Tour. Artysta promował materiał ze swojej szóstej studyjnej płyty “Songs of Flesh & Blood – in the Key of Light”, która oczarowała mnie swoim klimatem, przynosząc utwory (m.in. “Deal With the Devil”, “Death Won’t Take Me”), które nie chciały się ode mnie odczepić.

Koncert King Dude odbył się w niewielkim klubie Pod Minogą, ładnie usytuowanym w centrum miasta. Praktykuję ostatnio przychodzenie na ostatnią chwilę, dlatego też na występ dotarłam kilka minut przed jego rozpoczęciem, zajmując wygodne miejsce na schodkach, dzięki czemu przy swoim niewysokim wzroście mogłam bez problemu obserwować, co się dzieje na scenie. Publiczność dopisała, co dość mnie zaskoczyło, bo King Dude nie należy do najpopularniejszych muzyków. W wydarzeniu uczestniczyła jednak spora grupka osób, dla których koncert był pierwszym spotkaniem z twórczością amerykańskiego wokalisty. Z podsłuchanych rozmów wynikało, że nikt nie wyszedł zniesmaczony jego piosenkami.

Jeśli czytaliście moją relację z koncertu The Neighbourhood sprzed paru dni, na pewno pamiętacie, że narzekałam na zerowy kontakt zespołu ze słuchaczami. King Dude dystans ten skrócił do zera, na nowo definiując pojęcie live show, udowadniając, że wszystko się może zdarzyć. Artysta, który na scenie pojawił się w towarzystwie gitarzysty i perkusisty, swój niedługi koncert rozpoczął od mocnego uderzenia – utworu “Black Butterfly”, który po kilku minutach zastąpiony został przez “Deal With the Devil”. Zagranie trzeciej kompozycji (jaką było ostatnio często przeze mnie maglowane “Death Won’t Take Me”) poprzedziły małe problemy techniczne, które King Dude skomentował krótko: ostatni koncert, więc takie coś musiało mieć prędzej czy później miejsce.

Początek występu obfitował w piosenki z najnowszej płyty. Po jakimś czasie muzyk został sam na scenie (dzierżąc w dłoni swoją gitarę) i oddał głos publiczności, pozwalając nam zdecydować, co za moment usłyszymy. Propozycje były różne, lecz ostatecznie stanęło m.in. na “Barbara Anne” i “Lucifer’s the Light of the World”, które – wnioskując z reakcji uczestników koncertu – jest najbardziej znanym kawałkiem King Dude.

Muzyka, jaką dany artysta tworzy, wpływa na jego postrzeganie przez melomanów. Jaki więc może być ktoś, kogo twórczość łączy w sobie dark folk i gothic country, a w tekstach motywy cierpienia, śmierci i szatana przewijają się nie rzadziej niż “hajs i koks” w utworach raperów? Na pewno tajemniczy, zamknięty w swojej mrocznej krainie, melancholijny. Żadna z tych cech nie pasuje jednak do King Dude, który w rzeczywistości jest wesołym, skorym do żartów facetem. Na koncercie pije, pali papierosy, zagaduje publiczność. Podczas występu nie rzadziej niż brawa można było usłyszeć śmiech. Na długo to wydarzenie zostanie w mojej pamięci.

Wracając jeszcze na chwilkę do publiczności… Nie sposób nie pochwalić jej za zdroworozsądkowe podejście do kwestii telefonów komórkowych. Nie było osoby, która przez cały koncert stałaby bez ruchu z aparatem telefonicznym w dłoni. Pojedyncze zdjęcia się zdarzały (wiadomo – każdy chce mieć pamiątkę), ale nikt nie zapomniał, że przyszedł na koncert, a nie zlot miłośników Snapchata. Miło było obserwować koncert “na żywo”, a nie w ekranie ajfona osoby stojącej przede mną.

2 Replies to “Relacja z koncertu King Dude”

  1. Gdzieś jakieś echa Nicka Cave’a słychać w jego sposobie śpiewania. Nie wiem, czy bym wytrzymał cały koncert, ale raptem wczoraj kupiłem sobie bilet na koncert wokalistki, której repertuaru też nie znam w szczegółach, więc liczę na niespodziankę/rozczarowanie (niepotrzebne skreślić) 🙂

    PS. No i która płyta z lat 60-tych chwyciła Cię najbardziej?

    Pozdrowienia, Bartek

    http://bartosz-po-prostu.blog.pl

    1. Przede wszystkim “Modern Sounds in Country and Western Music” Ray’a Charlesa. Jakoś ciężko mi przy jego muzyce spokojnie siedzieć w miejscu.
      A poza tym miło wspominam debiuty The Rolling Stones i The Sonics. Przyjemnie słuchało się także The Byrds “Mr Tambourine Man”.

      PS. Co to za koncert, na który się wybierasz? 😉

Odpowiedz na „Zuzanna JanickaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *