Open’er Festival 2016 – dzień pierwszy

Z dużej chmury duży deszcz, garść wzruszeń, inwazja wianków, wyluzowani Miles & Alex, powrót królowej brytyjskiej alternatywy na polską ziemię oraz pełne barw i laserów show Australijczyków – taki był pierwszy dzień tegorocznej edycji Open’er Festival.

THE LAST SHADOW PUPPETS

Kiedy masz nadzieję, że po trzech latach Arctic Monkeys wydadzą w końcu nową płytę (do ostatniej, “AM”, uwielbiam wracać), Alex Turner postanawia odświeżyć znajomość z Milesem Kane’m i przywrócić do życia projekt The Last Shadow Puppets. Muzycy powrócili w tym roku – po ośmiu latach – z albumem “Everything You’ve Come to Expect”. Mój odbiór koncertu korespondował ze zmieniającą się aurą. Słoneczna pogoda z czasem ustąpiła ciemnym chmurom. Początek występu był rewelacyjny. Kane zaintonował “Totally Wired” (cover The Fall), skupiając na sobie całą uwagę tłumu. Po dorwaniu się do mikrofonu Alexa ciężko ponownie było skoncentrować się na Milesie. Wokalista Arctic Monkeys schodził do publiczności i “tańczył”. Sprawiał jednak wrażenie osoby nieco nieobecnej i zamroczonej. Koncert rozkręcał się bardzo powoli i chociaż zagrane na początku numery “The Age Of The Understatement”, “Separate And Ever Deadly” i “Calm Like You” wspominam miło, tak z każdym kolejnym utworem nachodziło mnie pytanie, kiedy coś się tu w końcu wydarzy. Ale mało ognia było nawet w (bodajże) najgłośniejszej, najbardziej niepokornej kompozycji duetu – “Bad Habits”. Koncert The Last Shadow Puppets strasznie mi się dłużył i bez żalu odpuściłam sobie końcówkę, by zająć dobre miejsce na artystce, na którą czekałam najbardziej…

PJ HARVEY

Jeśli miałabym wskazać gwiazdę, której obecność na Open’erze najbardziej mnie przekonywała do zakupu biletu, bez dwóch zdań byłaby to PJ Harvey. Artystka ostatni raz w Polsce gościła kilka lat temu, a planując nową trasę koncertową po prostu nie mogła nie zahaczyć o nasz kraj. Polly Jean przyjechała promować nowy, zaangażowany społecznie materiał, który zebrany został pod szyldem “The Hope Six Demolition Project”. Koncert Harvey to przede wszystkim przemyślane, zabarwione teatralną nutą widowisko, w którym ważną rolę pełni nie tylko Brytyjka, ale i jej liczny zespół, który tego wieczora oprócz graniem zajmował się także robieniem chórków. Nie mogło być zresztą inaczej, gdyż ostatnie kompozycje PJ bogate są w dodatkowe wokale. W Gdyni artystka zaprezentowała nie tylko prawie wszystkie utwory z ostatniej płyty (pominięte zostało jedynie “Near the Memorials to Vietnam and Lincoln”), ale i garść starych, sprawdzonych nagrań, które przyjęte zostały jeszcze żywiej – m.in. “Let England Shake”, ostre “50ft Queenie”, hipnotyczne, balladowe “When Under Ether” oraz należące do mojej harvey’owej czołówki “A Perfect Day Elise” i “Down by the Water”. Melancholijny, emocjonalny koncert artystki miał niesamowitą, choć niespodziewaną oprawę – burzę, po której na niebie pojawiła się tęcza.

FLORENCE + THE MACHINE

Tak się złożyło, że headlinerem pierwszego dnia został zespół cieszący się w Polsce wielką popularnością, ale zaglądający do nas nazbyt często (cztery lata – cztery koncerty!), przez co ciężko było euforycznie podejść do informacji, że Florence + The Machine trafiła się rola głównej gwiazdy pierwszego dnia festiwalu. Miałam okazję być na ich grudniowym show, więc niespiesznie udałam się pod Main Stage, by ostatecznie dotrzeć na spokojną wersję “Sweet Nothing”. Florence Welch nie zaskoczyła. Wokalistka śpiewa znakomicie, wczuwa się w muzykę i ma świetny kontakt z publicznością. Jednak uczestnicząc w jej gdyńskim koncercie zdałam sobie sprawę, że mało która z wykonywanych piosenek mogłaby zaznaczyć swoją obecność na liście moich ulubionych utworów. Cieszę się, że usłyszałam “What Kind of Man” (najlepszy numer kapeli!), żywiołowe “Spectrum” oraz “Various Storms & Saints” (tego brakowało mi w Łodzi), ale chętnie wymieniłabym “Queen of Peace”, “You’ve Got the Love” czy “Drumming Song” na “Leave My Body” lub “Girl With One Eye”. Myślę jednak, że najwierniejsi fani F+TM z każdego zestawu nagrań byliby zadowoleni. Aktywnie uczestniczyli w koncercie, pokazując zespołowi, jakże emocjonalnym wydarzeniem jest dla nich występ Brytyjczyków. Nastrój udzielił się samej Florence, która nie potrafiła ukryć wzruszenia, przez co chwilami robiło się zbyt ckliwie. A dodając do tego rzucane co jakiś czas ze sceny hasła “peace & love” (z którymi ciężko mi się utożsamiać), otrzymaliśmy nieco przesłodzony koncert.

TAME IMPALA

Ten koncert mógł się nie odbyć. Wokalista australijskiej kapeli Tame Impala, Kevin Parker, na kilka godzin przed jego rozpoczęciem wrzucił do Internetu zdjęcie, na którym widać, jak zajmują się nim festiwalowi medycy. Dzięki ich pomocy artysta wraz z kolegami mógł stanąć na głównej scenie. Zespół zawsze cieszył się niemałą popularnością, ale w ubiegłym roku – po wydaniu chwalonego wszerz i wzdłuż albumu “Currents” – fanów Australijczyków znacznie przybyło. Przyznam szczerze, że psycholdeliczno-rockowo-elektroniczna muzyka grupy średnio mnie do siebie przekonała. Jest poprawna. I tyle. Skoro jednak koncertowe wersje potrafią podciągnąć w górę nawet najsłabszą piosenkę, to Tame Impala nie musieli obawiać się wpadki, bo mimo wszystko ich kompozycje nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Co usłyszeliśmy? Swój set zespół podzielił niemalże po równo między “Currents” (m.in. “Let It Happen”, “The Less I Know the Better”, “Nangs”) i wydane w 2012 roku “Lonerism” (m.in. “Elephant”, “Why Won’t They Talk to Me?”, “Feels Like We Only Go Backwards”). Całość dopełniły dwie piosenki z “InnerSpeaker” oraz cover “Daffodils” Marka Ronsona. Zachwycała oprawa koncertu, na którą złożyła się gra świateł oraz kolorowe konfetti, które na tłum poleciało kilka chwil po rozpoczęciu show.

6 Replies to “Open’er Festival 2016 – dzień pierwszy”

  1. Mieszkam bardzo blisko Gdyni, ale jakoś nigdy nie udaje mi się na tego Openera trafić. Chciałam pojechać w tym roku, ale byłabym chętna tylko na pojedyncze koncerty z tych czterech dni, więc może w następnym roku może będzie lepiej z doborem artystów. Zazdroszczę Florence i Red Hot Chili Peppers. Poszłabym jeszcze na The 1975 i Dawida Podsiało, reszta mnie nie interesowała. Fajnie, że bardzo dobrze się bawiłaś, to najważniejsze. Czekam na relacje z kolejnego dnia 🙂

    Nowa recenzja: The Dead Weather ,,Dodge and Burn” http://www.Music-Rocket.blogspot.com

  2. Ja byłam na Florence i “kawałku” Tame Impali. Choć nazwa zespołu nic mi nie mówiła, to trochę potupałam nóżką. Muszę sobie sprawdzić ich muzykę.
    U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

  3. Wiadomo, co się stało Kevinowi, wokaliście Tame Impala, że musieli się nim zająć medycy? 🙂

    Czasami bywa tak, że koncertowe wersje są o niebo lepsze od studyjnych (ostatnio w ten sposób poznałam Roots Rockets i żałuję, że studyjnie wypadają gorzej, aczkolwiek cieszę się, że mogłam ich poznać właśnie w ten sposób: na koncercie, po raz pierwszy słuchając ich muzyki na żywo), a są niestety takie, że na koncercie artyści wypadają znacznie gorzej 😀 Ale zawsze ta pierwsza opcja jest lepsza 🙂

Odpowiedz na „Zuzanna JanickaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *