Relacja z koncertu Kimbry

Pochodząca z odległej Nowej Zelandii Kimbra nieczęsto podczas swojej muzycznej kariery wpadała do Europy. Jak sama przyznała, do odbycia tournee po Starym Kontynencie przekonał ją pozytywny odbiór ostatnich koncertów w Stanach Zjednoczonych. Tym samym po wielu latach przerwy zaśpiewała dla polskiej publiczności. I to jak!

Często załamuję ręce, kiedy postanawiam sprawdzić, jaki pop obecnie rządzi na listach przebojów. Nie trafia do mnie ta muzyka, nie  potrafię podchodzić do niej z entuzjazmem. Jednocześnie dziwię się, że piosenki takich artystek jak Kimbra nie odnotowują wielkich zasięgów. Płyty “The Golden Echo” czy “Primal Heart” wypełnione były popem z wyższej półki. Z tych piosenek z łatwością dałoby się zrobić przebojowe show na duży zespół i z efektami specjalnymi na miarę tras Beyoncé czy Madonny. W Kimbrze sporo jest szaleństwa i zamiłowania do oryginalnych kostiumów. Tymczasem ona postanowiła się wyciszyć i zabrać nas do swojego intymnego świata.

Marcową trasę wokalistka odbywa promując nie tyle ubiegłoroczny krążek “Primal Heart”, co towarzyszącą mu epkę “Songs from Primal Heart: Reimagined”. Chociaż wydawnictwo składa się jedynie z czterech tracków, skromniejsze brzmienia Kimbra postanowiła przełożyć na pozostałe utwory. I właśnie to było motywem przewodnim jej warszawskiego koncertu – pokazanie się z kameralnej strony. Artystce na scenie towarzyszyła tylko dwójka muzyków (klawisze i kontrabas). Elementem na miarę zakręconej pop gwiazdy był jedynie kostium.

Przyznam szczerze, że bez większych emocji podchodziłam do tego wyciszonego wizerunku Kimbry. Obawiałam się, że nieco się na jej koncercie znudzę. Prawda okazała się być na szczęście inna. Po odjęciu wielu instrumentów i studyjnych efektów przekonać się mogłam, jak fantastycznym głosem Nowozelandka operuje. Jest w stanie z nim zrobić niemalże wszystko, bez większego trudu manewrując między dolnymi i wysokimi rejestrami. Brzmiała czysto, a jej głos był pełen pasji i jazzowego zacięcia. Szczególnie słychać to było, gdy zaprezentowała nam “The Magic Hour” i “Plain Gold Ring” z repertuaru Niny Simone. Oprócz tych kompozycji usłyszeliśmy innych reprezentantów trzech studyjnych albumów wokalistki. Z debiutanckiego “Vows” były więc i “Old Flame”, uwielbiane przez polską publiczność “Cameo Lover” oraz zagubione “Withdraw”. Z drugiej płyty zabrzmiały jeszcze “Rescue Him” i poruszające “Waltz Me to the Grave”. O “Primal Heart” zaś przypomniały takie nagrania jak “Past Love” i “Version of Me”.

Niewielki klub Proxima, który gościł Kimbrę, pozwalał na skrócenie dystansu między gwiazdą wieczoru a publicznością. Zresztą nie tylko powierzchni miejsca to sprawka. Sama artystka należy do najbardziej otwartych i chętnych do pogaduszek wykonawców, z jakimi na żywo się zetknęłam. Sporo opowiadała o poszczególnych piosenkach, co pozwoliło mi spojrzeć na nie z innej perspektywy i odkryć w nich coś nowego. Podkreślała także, że dobrze jej się w Polsce koncertuje. Kto wie, może przyjdzie nam czekać na jej kolejny koncert krócej niż siedem lat. W końcu, co sama ujawniła, zapowiadając nieujawnioną wcześniej piosenkę “My Way”, już kompletuje czwarty album.

A ja na koniec jeszcze raz podkreślę, że Kimbra na żywo śpiewa lepiej niż na płytach.

3 Replies to “Relacja z koncertu Kimbry”

  1. Ja tego wieczoru bawiłam się parę ulic dalej z Lao Che 😉 Co do Kimbry, muszę przyznać, że nie znam za dobrze jej twórczości. Po tym co piszesz, chyba czas to zmienić.
    Zapraszam na nowy wpis i zapraszam 🙂

  2. Rzeczywiście Kimbra ma nietuzinkowy wokal. Dla wielu jednak zostanie panią od duetu z Gotye. No cóż, takie mamy czasy, że musimy szukać artystów na własną rękę, bo radio nam nie pomoże. Pozdrawiam i zapraszam do siebie! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *