#272, 273 Alexandra Burke “Heartbreak on Hold” & Cheryl Cole “A Million Lights”

Po trzech latach od wydania debiutanckiego albumu „Overcome” zwyciężczyni brytyjskiej edycji „X-Factor” -Alexandra Burke – powróciła z nowym albumem. Krążek zatytułowany „Heartbreak on Hold” ukazał się kilka miesięcy temu i (na razie) wielkiego szumu nie wywołał. Do pierwszej płyty Burke nie często wracam. Jak już to tylko do kilku piosenek. Nie zachwyciła mnie. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że te piosenki już gdzieś kiedyś słyszałam. Jednak po zapoznaniu się z zawartością „Heartbreak on Hold” wręcz zamarzyłam, by Alexandra powróciła do tamtych utworów. Może i popowych i mało oryginalnych, ale dających się słuchać. Druga płyta wokalistki jest niestety ciężkostrawna.

Kiedy tylko Alexandra Burke pojawiła się w muzycznym show biznesie, dałabym sobie rękę uciąć, że ma szansę zostać nową Beyonce. Głos ma jak dzwon. Na żywo wypada fantastycznie. No i ma świetne warunki do nagrywania bujającego r&b oraz emocjonalnych ballad. Poszła niestety w zupełnie inną stronę, stając się gorszą i mniej przebojową koleżanką Britney Spears czy dzisiejszej ‘wersji’ Kelly Rowland. Utwory zawarte na jej drugim krążku stanowią mieszankę muzyki dance oraz electro popu. Jest klubowo, jest marnie. ‘Hitem’ dla mnie stała się jednak komputerowa przeróbka wokalu Alexandry w niektórych fragmentach. Przyćmiewa to wszystkie tandetne piosenki zawarte na tej płycie. Mogłabym zrozumieć, gdyby taki zabieg zastosowano u kogoś, kto nie umie śpiewać (jak np. Ke$ha), ale u osoby, która w wersji live potrafi czarować bardziej niż w studyjnej? To chyba nie na mój rozum.

Pierwsze, co zauważyłam po przesłuchaniu „Heartbreak on Hold” to prawie całkowity brak ballad. Jakby dla udobruchania starych sympatyków Alexandra łaskawie na samym końcu albumu umieściła spokojne nagranie „What Money Can’t Buy”. Nie umywa się do moich ukochanych „Hallelujah” ani „The Silence” z „Overcome”, ale po przebrnięciu przez te wszystkie taneczne numery robi wrażenie prawie jakiegoś arcydzieła. Muzyka została ograniczona do delikatnych dźwięków pianina, na pierwszy plan wysuwa się wokal Alexandry.

Album „Heartbreak on Hold” promowany jest dwoma singlami. Pierwszym z nich, na długo przed pojawieniem się płyty, została wybrana piosenka „Elephant”. Ciężko mi to przyznać, ale to najlepszy electro popowy utwór na „Heartbreak on Hold”. Mimo to do doskonałości mu daleko. Nienawidzę muzyki, która pojawia się po refrenie. Pozytywnie natomiast odbieram spokojniejszy moment bezpośrednio przed samym refrenem, gdzie Burke śpiewa there’s an elephant standing in the room (angielska metafora więc polskie tłumaczenie byłoby bez sensu). Drugą piosenką, która ma zachęcić do drugiej płyty wokalistki jest „Let It Go”. Całkiem lubię fragment, kiedy Alexandra w zwrotkach śpiewa let it go go go (PL: pozwól temu odejść, odejść, odejść). Jednak ten sam wers zaśpiewany przez nią w refrenie jest nie do wytrzymania. A jak dodamy do tego okropną obróbkę wokalu i kiczowatą muzykę w refrenie, mamy małą katastrofę. I co z tego, że zahaczające o dubstep zwrotki da się przeżyć?

Podczas słuchania tej płyty nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że refreny to najsłabsze części zawartych tu piosenek. Sprawdza się to chociażby w tytułowym „Heartbreak on Hold” czy „Love You That Much”. Dużym minusem jest też to, że numery są do siebie podobne i niczym niemal się od siebie nie różnią. Są jakby mieszanką „Elephant” i „Let It Go” zapodaną przez producentów 11 razy. Daje się zauważyć jedynie małe różnice między nimi. Dla przykładu w „Between the Sheets” zrezygnowano z klubowego podkładu a sama piosenka mogłaby znaleźć się i na „Overcome”. Dobre chęci mieli zapewne przy okazji „This Love Will Survive” oraz „Tonight” (bardzo ciekawe, obiecujące początki), ale szybko zostały zniszczone komputerowym bitem. W efekcie kończą się jak każdy numer na tej płycie.

Alexandra Burke sprawiła mi ogromny zawód. Myślałam, że przez te trzy lata nagra lepszy materiał. Ona nie tylko nie nagrała utworów tak przyjemnych jak te na “Overcome”, ale poszła w najgorszym kierunku, jaki mogła obrać taka wokalistka jak ona. Marnuje się w takiej muzyce. Naprawdę mi jej szkoda. Mogło być tak pięknie.

 

“A Million Lights” to już trzecia płyta w solowej karierze Cheryl Cole. Będę szczera – nie przypuszczałam, że doczekam się od niej aż tylu albumów. Myślałam, że po „3 Words” wróci do zespołu (do Girls Aloud).

Wokalistką nigdy nie byłam specjalnie zainteresowana. Ot, kolejna popowa piosenkarka. Jest ich przecież tyle. Mogłam oczywiście powiedzieć – dam sobie z nią spokój, czas przeznaczony na posłuchanie jej płyty przeznaczę lepiej na album Duffy czy Madonny. W końcu to znam i lubię. Dałam jednak Cole szansę. Jej pierwszy solowy krążek zatytułowany „3 Words” całkiem lubię. Nie jest wybitny, ale sporo w nim przyjemnych, popowych melodii. A że mało odkrywczy? Trudno. Pełna całkiem pozytywnych emocji usiadłam do „Messy Little Raindrops”, czyli jej drugiego ‘dziecka’. Niestety się zawiodłam. Płyta jest marna. Piosenki kiepskie, jakby nie dopracowane. Czuć, że Cheryl poświęciła im mało czasu. Album został nagrany w pośpiechu. Czy po czymś takim mogłam spać spokojnie, widząc, że czeka już na mnie jej trzeci krążek?

Sytuację skutecznie pogorszył pierwszy singiel, który ukazał się w maju. Piosenka „Call My Name” jest straszna. Nie potrafię się do niej przekonać. Wielokrotne słuchanie jej nie pomogło. Ma bardzo tandetny, elektroniczny bit. Nie cierpię jej. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy zapoznałam się z zawartością „A Million Lights”. Od razu stwierdziłam, że wybrano „Call My Name” na singiel, by zainteresować potencjalnych słuchaczy. A jak łykną ten kawałek, reszta płyty spodoba im się nie mniej.

Cheryl nigdy nie starła się być wielką artystką i eksperymentować ze swoją muzyką. Reprezentuje pop, dance oraz electro pop. Podane jest to jednak w bardzo przystępny sposób. Koszmarek, jakim jest „Call My Name”, to nie jedyny numer nagrany przy pomocy komputerów i syntezatorów. Jednak o ile singiel może irytować i porażać swoją słabością i wtórnością, tak „Sex Den a Mutha” czy „Girl in the Mirror” to całkiem udane, porywające do tańca kawałki.

Moim numerem jeden jest piosenka tytułowa – „A Million Lights”. Jest to ballada. Jedna z niewielu od Cole. Szybko wpada w ucho. Cieszę się, że nie została umieszczona na końcu płyty, jak to się często zdarza (popatrzcie na „Heartbreak on Hold” Alexandry Burke), ale po kilku tanecznych numerach. Można przy niej odsapnąć. Utwór ma mocny, nieco elektroniczny bit przeplatany z delikatnymi dźwiękami pianina. Uwielbiam w niej wokal Cheryl. Dopiero teraz go doceniłam i stwierdziłam, że ma naprawdę śliczny, kobiecy głos. Od pierwszego usłyszenia jestem również fanką „Screw You”. Zaczyna się zaskakująco – spokojnie. Po kilku sekundach wchodzą jednak bardziej taneczne melodie i w efekcie dostajemy świetny, chwytliwy numer. Trochę w stylu Rihanny, ale ludziom, którzy mają Barbadoski powyżej uszu, nie powinno to przeszkadzać. Obok Cole w piosence pojawia się mało znany raper Wretch 32. Miałam już okazję posłuchać jednej z jego płyt. Ciekawie urozmaica ten numer dodając mu odrobinę hip hopowego zabarwienia.

Wretch 32 nie jest jedynym gościem, który został zaproszony przez Cheryl do pracy nad nowymi utworami. Przed wydaniem tej płyty pojawiało się dużo informacji na temat prawdopodobnych feauturingów. Miała być Rihanna, miała być Lana Del Rey. Skończyło się na brytyjskim raperze i Will.I.Am’ie. Jednego z członków Black Eyed Peas usłyszeć możemy w „Craziest Things”. Nie ukrywam, że faceta nie cierpię. Z ciekawego wykonawcy stał się kolejną podróbką Davida Guetty. Cheryl jednak nie zdecydowała się przestać z nim przyjaźnić. Był producentem jej albumów, a nawet pojawił się gościnnie w kilku piosenkach (m.in. w uwielbianym przeze mnie „3 Words” i przeciętnym „Heartbreaker”). Na „Craziest Things” odcisnął swoje piętno. Na myśli mam elektroniczny bit oraz obróbkę głosu wokalistki w niektórych momentach. Jednak moje ogólne wrażenie o tej piosence jest pozytywne. Ma swój urok. Lubię nawet fragment Will.I.Am’a. Ładnie brzmi. Wreszcie.

Na co jeszcze zwrócić uwagę przesłuchując „A Million Lights”? Na pewno na „Under the Sun”, które wyróżnia się swoim popowym, mało elektronicznym podkładem. Podobna historia z „All Is Fair”. Uważam, że piosenka jest bardzo udana, ciekawa. Warto posłuchać jej chociażby ze względu na refren. Byłam ciekawa utworu „Ghetto Baby”. Wśród jego autorów moje czujne oko zlokalizowało Lanę Del Rey. Od kilku miesięcy jest to jedna z moich ulubionych artystek. Uwielbiam jej kompozycje. Ta, którą dostała Cheryl (odrzut z „Born to Die”?) również bardzo mi się podoba. Ma w sobie odrobinę ‘lanowej’ magii. Cole dodała do niej natomiast tanecznej energii.

Przez długi czas nie miałam ochoty na muzykę Cheryl Cole. Skutecznie zniechęcił mnie zapowiadający „A Million Lights” singiel. Jak się w końcu okazało, strach ma wielkie oczy a trzeci krążek wokalistki to całkiem niezła płyta. Zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Świetnie sprawdza się w wakacyjnym czasie. Kompozycje są ciekawe, szybko wpadają w ucho. Nie wieje nudą. Nic tylko posłuchać. Naprawdę warto.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *