#748 Fink “Fink’s Sunday Night Blues Club Vol. 1” (2017)

Ciężko powiedzieć, by album “Fink’s Sunday Night Blues Club” był wielką niespodzianką. Kiedy w ubiegłym roku, po kilkumiesięcznej przerwie od koncertowania, brytyjski wokalista, muzyk i autor tekstów Fink ogłosił serię wiosennych gigów odbywających się pod szyldem Sunday Night Blues Club, wiadomym było, iż samymi odgrzewanymi kotletami nie poczęstuje słuchaczy w miastach znajdujących się na trasie jego kolejnej muzycznej podróży. Pod znakiem zapytania stało jednak, czy nowe wydawnictwo przebije swojego poprzednika, czy spokojnie, choć nie bez kwaśnego uśmiechu, zajmie swoje miejsce w niższym szeregu.

Fink to mój numer jeden spośród śpiewających panów. Teoretycznie powinno ułatwić mu to sprawę i pozwolić zyskać pewność, iż żadne jego wydawnictwo nie zostanie przeze mnie skrytykowane. Tak dobrze moi ulubieńcy jednak nie mają, bo wymagam od nich znacznie więcej niż od reszty wykonawców. Daleko mi do osoby, która po kilku sekundach słuchania premierowej piosenki cenionego przez siebie artysty obwieszcza światu, że ma do czynienia z czystym geniuszem i song of the year. Fink wydaną w 2014 roku płytą “Hard Believer” zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Album jest pięknym, różnorodnym zbiorem piosenek, wśród których królują takie nagrania jak garażowe “White Flag”, refleksyjne, niosące wiele emocji “Shakespeare” czy powolne “Two Days Later” o nocnym wydźwięku. Sporo się dzieje, choć Finkowi udało się nad wszystkim zapanować.

Co ciekawe między “Hard Believer” a “Fink’s Sunday Night Blues Club” artysta zdążył zaprezentować jeszcze jeden krążek. Na “Horizontalism” Fink ujął swoje poprzednie kompozycje na elektroniczny sposób, nadając im mroczny, surowy wydźwięk. Tym samym przypomniał o swojej przeszłości, kiedy zamiast z gitarą zaprzyjaźniony był z… dj’skimi zabawkami. Na najnowszym wydawnictwie ostatecznie zdaje się zrywać ze starym życiem, proponując nam najbardziej osadzoną w bluesie płytę w swojej karierze.

Album składa się zaledwie z ośmiu kompozycji, dających łącznie czterdzieści minut muzyki. Zaczyna się od porządnego, choć dość cichego i granego jakby od niechcenia nagrania “Cold Feet”, któremu pojawiające się w drugiej części metaliczne dźwięki nadają chłodnego klimatu. Nie opuszcza on także minimalistycznego “She Was Right” – przestrzennego utworu wzbogaconego smyczkami. Prostotą charakteryzują się również takie propozycje jak “Little Bump” i cieplejsze, rozciągnięte na niemalże osiem minut “Black Curls”. Wystarczył jeden dzień z “Fink’s Sunday Night Blues Club”, bym wybrała dla siebie piosenki, które pewnie dołączyły do pokaźnego zbioru moich ulubionych kompozycji sygnowanych pseudonimem brytyjskiego artysty. Pierwszą z nich jest szorstkie i wpadające w ucho “Boneyard”. Utwór towarzyszy mi już od stycznia i, co ciekawe, nie zdążył jeszcze się znudzić. Z mniej ogranej trójki szybko zachwyciła mnie gorzka kompozycja o gęstej aranżacji “Hard to See You Happy”, w której Fink dał sobie podkręcić głos, osiągając oldskulowy efekt. Na uwagę zasługują także rytmiczne “Keep Myself Alone Now” oraz ostrzejsze “Hour Golden”.

“Fink’s Sunday Night Blues Club” w formie przypomina mi wydawnictwa “Distance and Time” oraz “Biscuits For Breakfast”, na których Fink występował głównie z gitarą, jakby obawiając się, że większa liczba instrumentów niepotrzebnie przykryje te kompozycje. Na najnowszym krążku proponuje nam muzykę z pozycji faceta, który na swojej robocie zna się świetnie, odważnie stawia kroki w bluesowej krainie i głębiej w ten gatunek nurkuje. W żadnym jednak wypadku nie kopiuje swych idoli. Fink to Fink. Wciąż tak samo wrażliwy, wciąż czarujący niskim, przenikliwym głosem. Bardziej jednak niż kiedyś kierujący swe piosenki na surowe, szorstkie drogi. “Fink’s Sunday Night Blues Club” może znudzić, ale osoby nieoczekujące chwytliwych refrenów, ceniące żywe brzmienie i marzące o taniej podróży wgłąb Stanów Zjednoczonych, nie powinny być rozczarowane. Idealna propozycja na leniwą niedzielę.

6 Replies to “#748 Fink “Fink’s Sunday Night Blues Club Vol. 1” (2017)”

  1. Baaardzo fajny klimat. Przypomina mi się trochę Jono McCleery, którego ostatnia płyta jest dla mnie prawdziwym cudem. Tutaj też słychać podobną atmosferę. “She Was Right” świetnie buduje napięcie. Pewnie i masz rację, że taka płyta może znudzić wielbicieli równomiernie rozłożonych i chwytliwych refrenów, ale wydaje mi się, że to nie musi być powód, aby Finka usprawiedliwiać. Jeśli ktoś słucha muzyki powierzchownie to i tak po ten album nigdy nie sięgnie. No, a jeśli sięgnie przez przypadek, to pewnie masz rację, że się wynudzi 🙂 Tak, czy inaczej, naprawdę dobra płyta.

  2. Pobieżnie przesłuchałem kilka piosenek na spotify i masz rację – materiał powinien poczekać na leniwą niedzielę 😉 “Keep Myself Alone Now” bardzo fajnie odbieram, w resztę się muszę wsłuchać.

    Zapraszam na głosowanie na http://tojestlista.blogspot.com/. Wyniki już w poniedziałek o 18.00 w Radiu Jantar, a po 20.00 na blogu 😉

Odpowiedz na „~PabloAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *