#768 Harry Styles “Harry Styles” (2017)

Od autorki: to jest recenzja debiutanckiej płyty Harry’ego Stylesa. Postanowiłam potraktować go tak, jak na to zasługuje, i nie wypominać co chwilę, w jakim zespole musiał zaczynać swoją muzyczną karierę. Bez odbioru.

Kiedy w 2010 roku szesnastoletni Harry Styles przyszedł na przesłuchanie do jednej z edycji brytyjskiego X-Factora, nie mógł przypuszczać, że na wydanie solowej płyty poczekać będzie musiał siedem lat. W końcu jednak nadszedł jego czas. Imienny krążek szybko znajduje kolejnych nabywców. Singiel “Sign of the Times” hula po eterze (co bardzo mnie zaskoczyło, bo nie jest to typowy radio friendly kawałek). Czyżbyśmy mieli do czynienia z najgorętszym debiutantem 2017 roku, który oprócz dobrych wyników sprzedażowych może pochwalić się czymś ważniejszym – świetną muzyką?

“Harry Styles” jest płytą, na której wokalista składa hołd swoim muzycznym idolom. Głównie tym, którzy pochodzą z jego okolicy. Nic więc dziwnego, że album przez wielu określany jest mianem czterdziestominutowej podróży przez kilka dekad brytyjskiego rocka. Począwszy od lat 70. i twórczości Davida Bowiego, Eltona Johna czy The Rolling Stones po lata 90. i nagrania Robbiego Williamsa. Całość jednak ujęta została w taki sposób, że nawet na chwilę nie mamy wątpliwości, iż data w kalendarzu wciąż wskazuje na 2017 rok.

Album otwiera jedna z najładniejszych piosenek Stylesa. Akustyczne, proste, zerkające na indie folk “Meet Me in the Hallway” jest pełną emocji prośbą skierowaną do ukochanej osoby o danie jeszcze jednej szansy. Łatwo jednak o tym urokliwym kawałku zapomnieć, kiedy za rogiem czeka na nas “Sign of the Times”. Mało jest piosenek, na punkcie których miałam obsesję. A moja fascynacja tym kawałkiem trwa w najlepsze od chwili jego kwietniowej premiery. Uwielbiam smutny, pełen żalu nastrój tej kompozycji, prowadzący do wielkiego, podniosłego refrenu o apokaliptycznym zabarwieniu: they told me that the end is near, we gotta get away from here. Obawiałam się jednak, że przez “Sign of the Times” na pozostałe piosenki będę kręcić nosem. Z “Harry Styles” sprawa ma się podobnie jak z debiutem Hoziera – żadna kolejna propozycja nie dorównuje gigantycznemu singlowi, lecz o wielu z nich mogę powiedzieć, że lubię. Niektóre nawet bardzo lubię. Drugiej (“lepszej”) grupie przewodzi “Kiwi” – szalone, gitarowe, bezkompromisowe nawiązanie do popularnego w latach 90. brit popu. Do moich ulubieńców należy także spokojne, folkowe “From the Dining Table”, zaskakujące pojawieniem się instrumentów smyczkowych i zachwycające wykonaniem – czy Harry może bardziej usychać z tęsknoty? Nie potrafię również przejść obojętnie obok  rytmicznego, zmysłowo zadziornego “Woman”, czarującego gitarowymi partiami.

Pozostała piątka nieco odstaje od wyżej wymienionych kawałków, w żadnym jednak wypadku nie będąc grupką piosenek nijakich czy nudnych. Może tylko mniej porywających czy zachwycających. Styles przygotował dla nas lekkie, pełne chłopięcego uroku numery “Carolina” i “Only Angels”; przepełnione melancholią “Two Ghosts” i “Every Since New York” oraz akustyczne, folkowe “Sweet Creature”, które przypomniało mi o “Hey There Delilah” Plain White T’s.

Po przesłuchaniu debiutanckiej płyty Harry’ego Stylesa zaczęłam się zastanawiać, dla kogo właściwie jest to album. Dla jego dotychczasowych fanek, które dotąd słyszały go w innych klimatach? A może dla ludzi, którzy nie wyobrażali sobie, że mogą sięgnąć po wydawnictwo sygnowane jego nazwiskiem? Obie grupy powinny być zadowolone. “Harry Styles” nie jest albumem przełomowym czy oryginalnym. Na tworzenie czegoś nowego Brytyjczyk nawet się nie silił, skupiając się na podpatrywaniu swoich muzycznych idoli i gromadzeniu piosenek, które po prostu dobrze dziś wybrzmią. I to mu się udało. Wielkim atutem krążka jest jego spójność. Artysta wraz ze swoją ekipą zadbali, byśmy otrzymali kompozycje nieprzesadzone i tworzące całą płytę, a nie tylko jakąś składankę. Podoba mi się także ten minimalizm i podchodzenie do aranżacji z głową. “Harry Styles” naprawdę może się podobać. Brawo.

Wielka Brytania ma szczęście do facetów o imieniu Harry.

9 Replies to “#768 Harry Styles “Harry Styles” (2017)”

  1. Wreszcie jakaś recenzja tej płyty bez wielkiego akapitu o 1D czy porównywania każdej piosenki do przynajmniej 3 innych wykonywanych przez Bowiego, Queen czy Robbiego.

  2. Nie zniósłbym czytania o 1D, więc wielkie dzięki. A co do Harry’ego, zaskoczył mnie bardziej, niż się spodziewałem, zaś wszystkie jego nawiązania do Davida Bowiego bardzo mi się podobają. Porządna, dojrzała płyta, z której może być naprawdę dumny, nie wspominając już o naprawdę dobrej produkcji, która wywołuje we mnie chwilowy odruch zazdrości 😉

    Nowy wpis u mnie 🙂

  3. Naprawdę dobry album. Uwielbiam “Sign of the Times”, spodobało mi się już po pierwszym przesłuchaniu. “Sweet Creature” także jest świetne. “From the Dining Table” to spokojny, a także przepełniony tęsknotą kawałek. Uwielbiam utwór “Carolina”, poza “SotT” to mój faworyt z płyty. Najmniej przekonały mnie “Kiwi”, “Only Angels” i “Ever Since New York” – nie są złe, po prostu podobają mi się mniej. Jednakże album oceniam i tak bardzo wysoko. Harry ma świetny głos i potencjał.

  4. Moja ocena może nie byłaby aż tak wysoka, ale myślę że niewiele niższa. Bardziej podobają mi się jego wolniejsze kompozycje od tych rockowych. Mój faworyt to chyba “Ever Since New York”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *