Open’er Festival 2017 – dzień czwarty

Czwarty dzień tegorocznego Open’era bardzo przypominał ostatni poprzedniej edycji. Pogoda popsuła się jeszcze bardziej, a najmodniejszym elementem garderoby stał się foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Nie wyobrażałam sobie jednak zostać w ciepłym, suchym domu. Tego dnia czekały mnie koncerty artystów, których zawsze chciałam zobaczyć na żywo.

GEORGE EZRA

Na polski występ tego brytyjskiego chłopaka z gitarą czekałam od chwili, kiedy po raz pierwszy w ucho wpadła mi jego debiutancka płyta “Wanted on Voyage”. Nikt niestety nie wpadł wcześniej na pomysł, by zaprosić George’a do Polski. Artysta obdarzony jednym z najbardziej urokliwych głosów powrócił po krótkiej przerwie. Szczegółów drugiego albumu na razie nie znamy, ale na szczęście sam Ezra nie ogranicza się na koncertach do wykonywania nowego, wakacyjnego singla “Don’t Matter Now”. Chętnie ujawnia takie kompozycje jak “All My Love”, “Hold My Girl” czy “Pretty Shining People”. Szczególnie ta ostatnia zrobiła niemałą furorę i już wkrótce będzie mocną konkurencją dla “Budapest”, “Listen to the Man” i “Blame It on Me”. Nie hejtujcie mnie za to – zaczął Brytyjczyk zapowiadając utwór “Did You Hear the Rain?”, widząc, jak deszcz ponownie nabiera na sile. Podczas jego godzinnego setu łatwo jednak było o złej pogodzie zapomnieć. Może te wyświetlane liście rodem z tropikalnego lasu niezbyt zaklinały rzeczywistość, ale uśmiech wokalisty i jego gitarowe, w dużej mierze optymistyczne piosenki naprawdę potrafiły zdziałać cuda. Opuszczałam jego koncert w wyśmienitym humorze.

TACO HEMINGWAY

Pamiętam tremę przed graniem na Open’erze nawija Taco (Filip Szcześniak) w utworze “Żywot”, nawiązując do swojego festiwalowego koncertu z 2015 roku, którego ogromna frekwencja przekroczyła oczekiwania wszystkich (a na pewno jego). W tym roku raper awansował z Alter Stage na główną scenę. Pomysł pierwszorzędny, bo jego występ obejrzeć mogli wszyscy zainteresowani. Na jego klubowe koncerty dostać się jest coraz trudniej. Wydaje mi się, że rok temu artysta podzielił się informacją, jakoby odejść miał od grania starszych kawałków na rzecz premier z debiutanckiego longplay’a “Marmur”. Tak na szczęście się nie stało. Takie epkowe kompozycje jak “6 zer”, “Marsz, marsz”, “Awizo”, “A mówiłem ci” czy oczywiście “Następna stacja” wciąż zajmują ważne miejsce na setlistach rapera. Nic dziwnego – publiczność je uwielbia, chętnie wykonując je razem z Hemingway’em. Z mniejszym entuzjazmem witane były numery z albumu (m.in. “Grubo-chude psy”, “Świecące prostokąty”). Zastanawiałam się, jak bądź co bądź skromny i nieco nieśmiały Filip odnajdzie się na Main Stage. Lekki stres był wyczuwalny, lecz artysta zachował zimną krew nawet wtedy, gdy deszcz zalał komputer i fragment “Następnej stacji” musiał być wykonany a capella. Ot, aż chce się zanucić deszcz na laptopie, deszcz na laptopie.

BENJAMIN BOOKER

Drugi, po Michaelu Kiwanuce, czarnoskóry muzyk na festiwalu, który komputerowe bity zamienił na melodie żywych instrumentów, a zamiast hip hopu czy r&b zaprezentował konkretne, garażowe granie. Gdybym nie sprawdziła muzyki Bookera wcześniej, bardzo bym się zaskoczyła. Benjamin proponuje nam brudnego rocka wymieszanego z bluesem, pozując przy okazji na następcę Lenny’ego Kravitza czy nawet Jimmy’ego Hendrixa. Długa droga przed nim, choć wcale nie jest nieopierzonym debiutantem. Scena to jego żywioł. Mało niestety z jego występu pamiętam. Jedynie dwie piosenki (“Believe”, “Witness”) na dłużej utknęły mi w pamięci. Niezły koncert do poklaskania i zamachnięcia raz, drugi głową, ale nieobfitujący w momenty, które zaraz by mi się przypomniały, gdy za kilka lat wspominałabym ten dzień.

THE XX

Po ogłoszeniu godzin poszczególnych koncertów chodziłam nieco zła, bo umieszczenie The xx przed Lorde wydawało mi się być szaleństwem i kompletnie nieprzemyślanym posunięciem. No bo jak to? A jak przypadkiem zasnę podczas ich setu i przegapię nowozelandzką pop gwiazdę, na którą czekałam od chwili premiery “Pure Heroine”? Wiem, wiem. Trochę demonizuję. Trzeba jednak przyznać, że piosenki z “xx” i “Coexist” niewiele mają wspólnego z koncertową zabawą. Na szczęście brytyjskie trio przyjechało do nas z krążkiem “I See You”, na którym odeszło nieco od dream popowych, rozmytych melodii w stronę smacznych, elektronicznych bitów. Ich występ był na zmianę uroczy, intymny i… stadionowy. Szczególnie efektownie wyglądały gra świateł i lasery. Setlista była przeplatanką kompozycji ze studyjnych płyt (z debiutu usłyszeliśmy m.in. “VCR” i “Islands”; z drugiego krążka królowały “Fiction” i “Angels” a z tegorocznego wydawnictwa pojawiły się m.in. “Dangerous”, “I Dare You” i “On Hold”), wzbogaconą o “Loud Places” z solowego albumu Jamie’ego xx “In Colour”. I właśnie te momenty, kiedy muzyk bardziej mógł popisać się swoimi dj’skimi umiejętnościami, wypadały najciekawiej. Występ The xx pozytywnie mnie zaskoczył. Mało było nużących momentów. Wyrabiają się, oj wyrabiają.

LORDE

Oczekiwanie na Lorde umilił mi niedługi pobyt pod Tent Stage, gdzie do beztroskiej zabawy zapraszała Dua Lipa – nowa gwiazda popu a zarazem najlepiej śpiewająca wokalistka podczas tegorocznej edycji festiwalu. Z lepszą muzyką przyjechała jednak Lorde. Najlepszym tego przykładem była kompozycja, która wybrzmiała na kilka chwil przed wyjściem Nowozelandki na scenę – “Running Up That Hill” Kate Bush. Od razu w mojej głowie pojawiły się myśli, jak pięknie by było, gdyby legendarna Brytyjka wróciła do koncertowania i dała się zaprosić na Open’era. Wszystko jest możliwe, skoro nawet sama Lorde przyznała, że nie sądziła, że przyjdzie jej kiedyś koncertować tyle tysięcy kilometrów od ojczyzny. A tymczasem jeździ po Europie promując ciepło przyjęty krążek “Melodrama” i dając występy, na które mniej więcej po równo składają się piosenki z dwóch płyt (debiut reprezentowały m.in. “400 Lux”, “Team” i oczywiste “Royals”; z nowej wykonała m.in. “Homemade Dynamite”, “Sober” i “Perfect Places”). Na dokładkę przypomina o “Magnets”, które dwa lata temu nagrała z Disclosure. Co ciekawe, ten elektroniczny duet dwie edycje temu – podobnie jak Lorde w tym roku – zamykał festiwal na Main Stage. Można narzekać, że za dużo wokali leciało z taśmy (najlepszym rozwiązaniem, tak na przyszłość, byłby choć dwuosobowy chórek), ale nie można odmówić wokalistce zaangażowania. Latała po scenie jak szalona i wykonywała spontaniczne taneczne ruchy. Było to o tyle ryzykowne, że wiatr zmienił kierunek deszczu i artystka sprawiedliwie mokła z nami, musząc przy okazji uważać na śliską podłogę, jeśli nie chciała wyjechać z Polski w gipsie. Dobry humor jej jednak nie opuszczał, a jej podejście do fanów naprawdę zachwycało. Ona nie czuje się gwiazdą. Widać było, że nasze zainteresowanie koncertem przerosło jej oczekiwania. Wzruszała ją miłość, jaką otrzymała od polskich fanów. Bez trudu więc szło wybaczać jej małe wpadki, jakimi było mylenie Gdyni z Gdańskiem. Hejterów mogę tylko zapytać, czy potrafią wskazać na mapie stolicę Nowej Zelandii. Z pewnością będą mieli z tym problem. Sama Lorde zaś już wie, że w środkowo-wschodniej Europie znajduje się kraj, który czeka na jej rychły powrót.

9 Replies to “Open’er Festival 2017 – dzień czwarty”

  1. Ten dzień mnie najbardziej interesował, w szczególności koncert Lorde. Szkoda, że artystka występowała tylko przez godzinę. Mam nadzieję, że wkrótce ponownie odwiedzi nasz kraj z bogatszą setlistą. Wybrałabym się też na The Shelters by przekonać się jak wypadają na żywo.
    Pozdrawiam. 🙂

  2. Wow, ten Benjamin Booker mnie oczarował. Z tego, co piszesz na żywo średniawo, ale albumowo cuuuuudnie. Będę go śledził od dzisiaj 🙂

    The xx mam na liście do obejrzenia na żywo. Z kolei Lorde…….. Hmm, daję sobie prawo do totalnego niezrozumienia jednej płyty rocznie, bez podawania powodu. W tym roku padło na “Melodrama”. Totalna porażna w moich oczach, chociaż fragmenty z Glastonbury nie były tragiczne, to jednak dla mnie cały ten album to jednak artystyczna pomyłka. Szkoda.

  3. Bardzo żałuję, że nie byłam na Openerze w tym roku. Ze wszystkich Twoich wpisów widzę, że było warto! Najbardziej ciekawił mnie występ Lorde i pozostaje mi poczekać, aż artystka do nas wróci!

    Zapraszam na nowy wpis – goodsoundsvibes.blogspot.com/

  4. The xx pięknie się zaprezentowali ! nie czułam nóg po koncercie 🙂 połączenie shelter loud places on hold plus set Jamiego to coś na co zauważylam ludzie czekali..każdy był pogrążony w dźwiękach 🙂

Odpowiedz na „~bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *