#796 Leonard Cohen “Songs of Leonard Cohen” (1967)

Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby nagrywać płytę. Nie był najmłodszy, prezentował się raczej konserwatywnie. Tak Leonarda Cohena wspomina jeden z muzyków, który brał udział w powstawaniu albumu “Songs of Leonard Cohen”. Jego słowa nie dziwią, kiedy wyobrazimy sobie ponad trzydziestoletniego Kanadyjczyka, który po wydaniu kilku książek i tomików wierszy nagle stwierdził, że zostanie nową gwiazdą country. Do wymarzonego Nashville nie dotarł, lecz w Nowym Jorku załapał się na ostatnie tchnienie folkowego renesansu.

Bez znajomości praw rządzących branżą muzyczną, bez większych wokalnych umiejętności, po zaledwie kilku lekcjach gry na gitarze pobieranych w dzieciństwie. Można powiedzieć, że Cohen porwał się z motyką na słońce. Nagrywanie debiutanckiej płyty szło mu ciężko i wolno, a ona sama po swojej grudniowej premierze nie zawojowała ludzkich serc. Czas jednak działa na jej korzyść. Dziś “Songs of Leonard Cohen” uznawane jest za klasyczny album, a zawarte na nim kompozycje poruszają kolejne pokolenia.

Przepis na tę płytę był niezwykle prosty. Minimalistyczne, skromne melodie towarzyszą nieco monotonnemu, smutnemu, nieperfekcyjnemu głosowi Cohena, któremu gdzieniegdzie nieco łagodności dodają kobiece, dyskretne chórki. Moje dwa ulubione utwory umieszczono już na samym początku albumu. Piękne, nostalgiczne “Suzanne” przepełnione jest miłosno-religijnymi symbolami. “Master Song” zachwyca mnie mroczniejszym klimatem, kontrolowanym dramatyzmem i dodającym całości klasy smyczkami, wyraźniej zaznaczającymi swą obecność w drugiej części nagrania. Od dawna jestem zauroczona żywszym, słodko-gorzkim numerem “So Long, Marianne”, w którym artysta opisuje swój związek z tytułową kobietą poznaną na greckiej wyspie Hydrze. Do moich ulubionych momentów płyty należą także akustyczne kompozycje “One of Us Cannot Be Wrong” i “The Stranger Song” oraz wykonywane przez Cohena mocniejszym, choć niepozbawionym nutki niepokoju głosem “Stories of the Street”. Wartą uwagi piosenką jest również spokojne, folkowe “Hey, That’s No Way to Say Goodbye”. Sporo w niej smutku, który jednak przecina się z refleksją, że lepiej się pożegnać, niż trwać u boku niewłaściwej osoby. Miejsce na debiucie Cohena wypełniają mało efektowne, ale przyjemne utwory: “Winter Lady”, “Sisters of Mercy” i “Teachers”.

“Songs of Leonard Cohen” ciężko uznać za najlepsze wydawnictwo w dyskografii kanadyjskiego poety. Słychać i czuć, że album nagrała osoba nieposiadająca większego doświadczenia. Chwilami też mam wrażenie, że za bardzo się w swoich kompozycjach Cohen zamykał, choć ich teksty są bardzo osobiste i, w dużej mierze, autobiograficzne. I tu dzieje się rzecz najciekawsza i najbardziej magiczna, ciężka do wytłumaczenia. Leonard śpiewał o sobie, lecz jego pieśni z miejsca stawały się niezwykle uniwersalne. Zamknął w nich swój własny świat, lecz wciąż dopuszcza do niego kolejnych słuchaczy, którzy mogą się z jego historiami identyfikować. I właśnie to jest największą wartością “Songs of Leonard Cohen”.

Warto: Suzanne & Master Song

_________________________________

Istnieją dwa bonusowe nagrania z sesji do “Songs of Leonard Cohen”: “Store Room” i “Blessed in the Memory”.

2 Replies to “#796 Leonard Cohen “Songs of Leonard Cohen” (1967)”

  1. Może i rzeczywiście nie jego najlepszy album, nie znam się na jego muzyce aż tak dobrze, ale “Suzanne” niezmiennie wywołuje wspomnienia i dreszcze. A ze słyszenia pamiętam jeszcze “Hey, That’s No Way To Say Goodbye”. Moi rodzice zawsze bardzo lubili Cohena i puszczali go często 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *