Poprzednio przekonywał nas, że wpadł w złe towarzystwo, a po zakończeniu działań promocyjnych albumu “Wrong Crowd” chce zrobić sobie przerwę od muzyki i zwyczajnie odpocząć. Brytyjski wokalista Tom Odell przeniósł się do spokojniejszego wschodniego Londynu i zamiast nadrabiać serialowe i książkowe zaległości podglądał codzienne życie swoich sąsiadów. Swe obserwacje przełożył na teksty piosenek i dość szybko powrócił z nową płytą. Kto mieszka przy tytułowej Jubilee Road?
Zanim poznamy sąsiadów artysty, warto nieco nakreślić obraz jego nowego krążka od muzycznej strony. “Jubilee Road” brzmi jak album, który Odell zarejestrował w swoim salonie przygrywając sobie na pianinie, wzbogacając później aranżacje o takie elementy jak np. dęciaki czy chórek. Nad całością czuwał Ben Baptie, który ma już na koncie współpracę z takimi artystami jak zespół London Grammar, Adele, Lady Gaga i SBTRKT. Z jego pomocą Tom nagrał album brzmiący klasycznie i niezbyt nowocześnie.
Przy dźwiękach otwierającej album piosenki tytułowej stawiamy pierwsze kroki na Jubilee Road. W tym powoli rozkręcającym się utworze wokalista śpiewa o otaczających go ludziach i ich niezbyt szczęśliwym losie. Słowa kompozycji kieruje do byłej ukochanej, za którą wciąż tęskni. Kolejne kawałki są taką przeplatanką – raz Odell skupia się na innych, raz przypomina sobie o swym złamanym sercu. Smutnych piosenek o niespełnionej miłości jest tu jednak mniej niż na poprzednich albumach Brytyjczyka. Porusza ponure, wieńczone dźwiękami saksofonu “You’re Gonna Break My Heart Tonight”, w którym zrezygnowanym głosem artysta wyśpiewuje takie słowa jak I’m right on the edge seeing your clothes on the bed. I’ll do what I can to take it like a man. Równie świetnie brzmi wykonywane u boku Alice Merton “Half As Good As You”.
Do najlepszych punktów “Jubilee Road” należy gorzkie, teatralne “Don’t Belong to Hollywood”. Uwagę przyciąga dynamiczne, inspirowane latami 60. “Son of an Only Child”, w którym Tom pozwala sobie na wokalne akrobacje, zaprasza do zabawy chórek i robi odrobinę miejsca elektrycznej gitarze. Szybszym nagraniem jest również “China Dolls”. Ładnie wypadają dwie standardowe ballady – traktujące o uzależnionym od hazardu mężczyźnie “Queen of Diamonds” oraz wzruszające “Wedding Day” będące muzycznym listem brata do stojącej na ślubnym kobiercu siostry, w którym wspomina on ich zmarłą matkę (mother would have loved to have seen you and your lover so happy). Jedynie “If You Wanna Love Somebody” i “Go Tell Her Now”, koncertowe pewniaki, nie przypadły mi do gustu. Ich słuchanie zwyczajnie męczy.
Płyta “Jubilee Road” jest zdecydowanie najrówniejszym materiałem, jaki wyszedł spod rąk Toma Odella. Podoba mi się pomysł, jaki Brytyjczyk miał na ten album. Odsunął na chwilę swe problemy na bok i poświęcił uwagę osobom z najbliższego otoczenia. Muzycznie dzieje się tu jednak mniej niż na poprzednich dwóch krążkach. O ile “Jubilee Road” konkurować może z “Long Way Down”, tak wciąż chętniej sięgać będę po “Wrong Crowd”, które z każdą piosenką przynosiło nową niespodziankę. Nowa płyta Toma niemniej jednak świetnie sprawdzi się jako soundtrack do jesiennych, wieczornych spacerów pustymi ulicami. Mimo wszystko sporo tu emocji i refleksji. I chyba za nie lubię artystę najbardziej.
Warto: You’re Gonna Break My Heart Tonight & Don’t Belong to Hollywood
Raczej mnie ten album nie zachwycił. Podoba mi się “If You Wanna Love Somebody”, ale to w zasadzie wszystko. Z kolei niektóre z pozostałych piosenek, szczególnie te rytmiczniejsze rażą trochę, że się tak wyrażę, tandetą. Takie klimaty Eltona Johna sprzed czterdziestu lat, na które niespecjalnie mam czas.
Nowy wpis na http://bartosz-po-prostu.com
Nie mogę się wciąż jakoś przekonać do tego, żeby się w końcu za ten krążek zabrać. Wrong Crowd jest świetne i wracam do tej płyty bardzo chętnie i w miarę często. Tutaj nic z singli mi nie wpadło w ucho, ale może nadejdzie odpowiedni czas i na Jubilee Road.
No tak, to artysta wręcz idealny na przydługawe jesienne wieczory. Właśnie wtedy jego muzyka brzmi najlepiej. Dla mnie album choć równy, to bez wyrazistości. Brakuje tu mocnych singli, bo poza może dwoma kawałkami nic nie zwróciło na mnie większej uwagi. Za klimat ogromny PLUS, ale nic więcej – choć nie jest to zły album 🙂