Burza blond włosów. Idealne kreski na powiekach. Pyzata buzia. Amerykańską wokalistkę Elle King (a właściwie Tanner Elle Schneider) zapamiętuje się nie tylko ze względu na wyrazisty image, ale przede wszystkim głos, który skrywa się w środku tego sympatycznego opakowania. Artystka pojawiła się na scenie już w 2012 roku, lecz na swoje pięć minut jeszcze trochę musiała poczekać. Jej singiel “Ex’s & Oh’s” stał się niespodziewanym hitem a ona sama nową ulubienicą Amerykanów, choć śpiewa o sobie, że ta rola zupełnie do nie nie pasuje.
Bo i sama Elle King jest odtrutką na słodkie, bezbarwne wokalistki, które nie są w stanie swoją twórczością czy wokalem przyciągnąć mnie na dłużej niż pięć minut. W przypadku Elle to właśnie głos jest tym elementem, który najszybciej zostaje w pamięci. Lekko zachrypnięty. Szorstki. Przedstawiający nam jego właścicielkę jako osobę, której lepiej na drodze nie stawać. Co jednak pokaże jej płyta, kiedy trzeba King umie schować pazurki i znaleźć w sobie pokłady wrażliwości czy smutku. Jest tak samo zmienna jak melodie, które nam na swoim debiucie proponuje. Chociaż “Love Stuff” jest płytą spójną, przewijają się tu inspiracje bluesem, rockiem, country, blue eyed soulem czy szlachetnym popem.
Amerykanka już pierwszą piosenką pokazuje, że nie bierze jeńców. Rockowe, szybkie “Where the Devil Don’t Go” angażuje słuchacza do zabawy od pierwszych sekund (ten klaskany rytm!), choć przyznam, iż gwiazda Elle lśni w tym kawałku dość bladym blaskiem. Więcej zaangażowania artystka wykazuje w przeboju “Ex’s & Oh’s”. Mimo iż nagranie zdążyło znudzić mi się już parę razy, wciąż uznaję go za singiel idealny. Wpadający w ucho, niezwykle chwytliwy, nieskomplikowany. Poszukiwaczy kompozycji o podobnie radiowych refrenach na pewno zainteresują zabawne, country popowe “America’s Sweetheart”; balansujące na granicy country i folku “Song of Sorrow”; utrzymane w wolniejszym tempie, przywodzące na myśl muzyczne motywy z filmów o Bondzie “Under the Influence”, w którym Elle porównuje pewną relację do przesadzania z alkoholem; oraz rockowe “Last Damn Night”. To nie jedyna piosenka na “Love Stuff”, w której King wyraża swoją miłość do ostrzejszych, gitarowych brzmień. W tej kategorii najbardziej wyróżnia się rasowe “Jackson”, ale warto także zatrzymać się na chwilę przy bluesującym “I Told You I Was Mean”*.
Sporo na debiucie wokalistki utworów wyciszających i opartych na prostych dźwiękach akustycznej gitary czy banjo. Ten drugi instrument buduje aranżację “Kocaine Karolina” – piosenki, która należy do moich ulubionych firmowanych nazwiskiem Elle. Kawałek sprawia wrażenie niedopracowanego, ale bardzo autentycznego. Porusza warstwa liryczna, która pełna jest przygnębiających wersów pokroju easy days will come when your hard living is done. Inną perełką jest mroczne, tajemnicze “Ain’t Gonna Drown”. Nieźle wypada również smutne, skromne “See You Again” wieńczące przygodę z “Love Stuff”. Po drodze wypada jednak jeszcze popowa piosenka “Make You Smile”, która brzmi pogodniej od pozostałych, ale nieco nuży.
Z pierwszym albumem Elle King zetknęłam się już trzy lata temu. I chociaż nie wracałam do niego aż do premiery jego następcy (tegorocznego “Shake the Spirit”), kiedy już włączyłam poszczególne piosenki, zauważyłam, że wiele z nich gdzieś tam w ciemnych zakątkach mojej pamięci się uchowało. “Love Stuff” jest więc debiutem, który nie przelatuje przez nas bezrefleksyjnie. Artystka w swoich nieskomplikowanych tekstach otwiera się przed nami, opowiadając gorzkie historie. I chociaż krążek ukazał się pod skrzydłami potężnej wytwórni, nie odnosi się wrażenia, że na siłę ktoś chciał zrobić z Elle kolejny komercyjny produkt. “Love Stuff” jest albumem solidnym, ale nie przeprodukowanym.
Warto: Kocaine Karolina & Ain’t Gonna Drown
* Utwór budzić może skojarzenia z “You Know I’m No Good” Amy Winehouse
Podobają mi się słowa 😉
Ex’s & Oh’s już mi się tak przejadło przez radia, że jak tylko włączyłem numer (nie znałem tytułu) to od razu wyłączyłem. Niemniej jednak to solidny kawałek. Po kilku przesłuchanych numerach mogę stwierdzić, że Elle ma wszystko to co kocha ameryka. Country’owe brzmienie, dosyć interesujący wokal i wygląd. Mnie osobiście ani Ona ziębi ani grzeje.
Dodałbym jeszcze, że “America’s sweethear” brzmi całkiem przyjemnie 🙂
Może i nie jest to jakieś arcydzieło, ale strasznie przyjemnie mi siętej płyty słucha. W okresie jej wydania i w okresie szału na Ex’s & Oh’s bardzo często do niej wracałem. A i dodatkowo budzi we mnie wspomnienia, trochę to romantyczne, trochę mniej… W każym razie sentyment do płyty jest.
Pamiętam ją sprzed kilku lat. Ogólnie spoko, ale be szału. Wokal na plus, natomiast brzmienie, sam nie wiem, raczej mnie nie rusza.
Nowy wpis na http://bartosz-po-prostu.com – zapraszam.
Znam tylko Ex’s&Oh’s i nie zachęca mnie do zapoznania się z płytą.
Nowy post, zapraszam
http://scarlett95songs.blogspot.com
Nie słuchałam tej płyty, ale “Ex’s & Oh’s” często sobie nuciłam swego czasu. Wokal ma świetny ta dziewczyna.
Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam 🙂