RECENZJA: Damien Rice “O” (2022) (#1289)

Damien Rice był studentem, gdy z paczką przyjaciół powołał do życia zespół Juniper. Nagrali kilka piosenek, a gdy szum wokół kapeli zaczął narastać i pojawiła się propozycja płytowego kontraktu, Rice nagle wycofał się z projektu argumentując, że nie zamierza chodzić na ustępstwa i zgadzać się na kompromisy. By obronić swoją artystyczną wizję podjął decyzję o rozpoczęciu solowej kariery.

Damien Rice zaszył się we włoskiej Toskanii, gdzie pisał własne kompozycje, które zarejestrować chciał po powrocie do Irlandii. Niezastąpiona okazała się pomoc Davida Arnolda – brytyjskiego kompozytora a prywatnie kuzyna artysty – który pomógł w budowie domowego studia nagrań, gdzie Rice mógł bez przeszkód i wiszących nad nim deadline’ów kompletować materiał na debiutancki album. Ten ukazał się na początku 2002 roku, a nosił krótki tytuł “O”.

Płyta prosta, ale skrywająca wiele niespodzianek – w takich słowach podsumować można solowy debiut Damiena. Nie ma ich może za dużo w otwierającym “O” wzbogacanym smyczkami kruchym nagraniu “Delicate” traktującym o związku, w którym nie wszystko gra; na swój sposób romantycznym “The Blower’s Daughter”; czy akustycznym “Cannonball” o zakochiwaniu się, ale już pełne rockowej mocy “I Remember” o łagodnym, dość długim wstępie w wykonaniu Lisy Hannigan czy baśniowe “Eskimo” z zaskakującym operowym popisem Doreen Curran to ostatnie, czego spodziewałam się sięgając po debiut Rice’a. Wspomniana Lisa, w chwili tworzenia “O” partnerka Irlandczyka, świetnie wykorzystała swoje pięć minut w gorzkim, rytmicznym “Volcano”. W mniejszym stopniu usłyszeć ją można w smyczkowym zwieńczeniu skromnego “Older Chests” czy lekko średniowiecznym “Cold Water”. Warto także zerknąć na orkiestrowe, mające w sobie coś podniosłego, ale jednocześnie niewinnego “Amie”, oraz knajpiane, podlane alkoholem “Cheers Darlin'”, w którym Rice dowiaduje się, że kobieta, która mu się podoba, jest związana z innym. Te dwie kompozycje są moimi ulubionymi momentami wydawnictwa.

Uciekający przed sławą Damien Rice musiał być niemało zaskoczony odbiorem płyty “O”. Ciche, folkowe, niepozorne wydawnictwo nagle urosło do rangi nie tylko jednego z najważniejszych irlandzkich albumów ostatnich kilkudziesięciu lat, ale i jednego z najbardziej znaczących folkowych dzieł. “O” nie jest płytą powalającą swym aranżacyjnym pięknem, ale robiącą ogromne wrażenie nostalgicznym klimatem. Damien Rice przybył, by historiami ze swojego życia podtrzymać niejednego słuchacza na duchu. Jest tu, gdy nikt inny nie ma dla nas czasu.

Warto: Amie & Cheer Darlin’

One Reply to “RECENZJA: Damien Rice “O” (2022) (#1289)”

  1. Kocham ten album całym sercem. Pamiętam, że zaczęło się od “Cold water”, które usłyszałem na końcu jakiegoś filmu (nie pamiętam tytułu). Całe napisy końcowe czekałem by dowiedzieć się kto jest wykonawcą. Gdy posłuchałem całej płyty “O” już wiedziałem, że to będzie jedna z najważniejszych płyt w moim życiu. Do dziś tak jest. Damien obudził we mnie pokłady wrażliwości, o istnieniu których nie wiedziałem. Do dziś uwielbiam wracać do tej płyty i pielęgnować melancholie.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *