RECENZJA: Maggie Rogers “Surrender” (2022) (#1329)

Wydana na początku 2019 roku płyta “Heard It in a Past Life” przyniosła amerykańskiej wokalistce Maggie Rogers nominację do Grammy w jednej z najważniejszych kategorii – Best New Artist. Przegrała wówczas z Billie Eilish, ale długo nie rozpaczała po porażce. Zabrała się za studia, które niedawno ukończyła, a także przygotowała materiał na swój drugi studyjny album, którym chce udowodnić, że wspomniana nominacja nie była przypadkowa.

Album “Heard It in a Past Life” jest jednym z tych krążków, których słucha się łatwo i bez bólu, choć nie przyciągają one na tyle, by chciało się do nich wracać jak najczęściej. Rogers wykorzystała jednak furtkę, jaką uchylił jej Pharrell Williams (zainteresowanych odsyłam do historii wokalistki ze studenckich lat) i przygotowywała debiutancki materiał z pomocą ludzi, którzy świetnie się na swojej robocie znają. Efektem jest płyta, na której indie pop miesza się z elektroniką. Podobne brzmienia Maggie odkrywa przed nami na “Surrender”, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tym razem ona sama jest smutniejsza, a jej piosenki surowsze.

Piosenka numer jeden zawsze ma spore znaczenie – wszak to ona zachęca bądź sprawia, iż z rezerwą podchodzimy do danego albumu. Wybór Rogers na openera “Surrender” jest jednak chybiony. Miksujące folk z elektropopem “Overdrive” strasznie przynudza. Ciekawsze rzeczy dzieją się jednak w kolejnym utworze. Produkcja “That’s Where I Am” zaskakuje wyrazistymi bitami, gitarowymi riffami i nagłą akustyczną wstawką. Nie do końca jednak potrafię polubić ten numer ze względu na ociężałe wokale Amerykanki w refrenie, które zdają się zostawać w tyle w porównaniu do energicznej melodii. Żadnych uwag nie mam za to do garażowego, młodzieńczego “Want Want”.

Do żywszych momentów albumu należą również takie piosenki jak “Be Cool” i “Shatter”, w których wpływy synth popu tworzącą całkiem ładny obrazek z pop rockiem. Pełne złości i napięcia uwalnianego w refrenie – takie jest “Honey”, które kojarzy mi się z pierwszymi dwoma, mniej różowymi albumami Avril Lavigne. Jedną z lepszych premierowych propozycji Rogers jest “Anywhere With You”, której tajemniczy, spokojny wstęp przeistacza się w metaliczne, elektro-indie rockowe granie. Lubię także zahaczające o country, emocjonalne “Begging for Rain” oraz folkowe “I’ve Got a Friend” o urokliwej grze pianina i śpiewie sprawiającym wrażenie improwizowanego. Zaskakuje ścisła końcówka płyty, gdzie czeka świeże “Symphony” oraz “Different Kind of World”, w którym akustyczne granie zastąpione zostaje przytłaczającą ścianą gitar. Może i Maggie nie wie, jak zaczynać, ale zdecydowanie ma pomysł, jak skończyć z rozmachem.

Bez Grega Kurstina, ale za to z Kidem Harpoonem na pokładzie – Maggie Rogers postawiła tym razem na brytyjskiego producenta, który tylko w ostatnich miesiącach nadawał kształt piosenkom takich gwiazd jak Harry Styles, Florence + The Machine czy Shawn Mendes. Wyszła im płyta ciemniejsza i nie tak lekka jak “Heard It in a Past Life”. Czy lepsza? Kwestia sporna. Dla mnie Maggie Rogers na “Surrender” ruszyła do przodu bardziej ze względu na same aranżacje, aniżeli wydźwięk i sposób przedstawiania swoich utworów. Wciąż wydaje mi się być postacią nieco zamkniętą w sobie i niechętnie dopuszczającą obcych do swego świata. I to nieco uwiera podczas słuchania jej dyskografii.

Warto: Anywhere With You & Begging for Rain

One Reply to “RECENZJA: Maggie Rogers “Surrender” (2022) (#1329)”

  1. Przesłuchałam ten album krótko po premierze. Podobał mi się bardziej od poprzednika, momentami wydawał mi się bardzo nieszablonowy i eksperymentalny, jednak teraz nie pamiętam już jak brzmiała większość utworów. Moim ulubionym utworem jest zdecydowanie “That’s Where I Am”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *