Amerykańska wokalistka Julia Holter swoją muzyką nie wykręca nie wiadomo jakich liczb (miesięczna liczba jej słuchaczy w serwisie Spotify nie przekracza stu pięćdziesięciu tysięcy), lecz nie przeszkadza jej to być artystką, która w każdy kolejny projekt wkłada masę pracy. Sześć lat po albumie “Aviary” i zmianach w życiu prywatnym Holter gotowa była na powrót z premierowymi piosenkami.
A działo się sporo. Julia nie tylko, jak większość osób, dotknięta została pandemią i odchorowała covid, który na jakiś czas odebrał jej głos, ale także została matką przy jednoczesnym zmaganiu się ze stratą. Na przestrzeni ostatnich lat pożegnała dziadków oraz nastoletniego siostrzeńca. Cierpiała także na brak weny i pomysłów na kolejne kompozycje. Coś odblokowało się w niej po seansie dokumentu o zespole The Beatles. Fragment ich utworu “Something” posłużył – po małej modyfikacji – za tytuł jej własnej płyty. “Something in the Room She Moves” nie ma jednak nic wspólnego z brzmieniem, jakie zostawiła po sobie czwórka z Liverpoolu.
Wydawnictwo rozpoczyna się glitchowo-art popowym nagraniem “Sun Girl”. Julia buja w obłokach, a we mnie budzi się tęsknota za słonecznymi dniami. Kolejna piosenka (“These Morning”) sprowadza nas na ziemię będąc pozbawionym wyraźniej zarysowanego rytmu, jazzująco-dream popowym numerem. Jest ciemniej i chłodniej. W podobnym klimacie utrzymany jest utwór tytułowy, który ma balladowy, spokojny wydźwięk rozbijany momentami przez masywniejsze syntezatory. “Materia”, kolejna z piosenek, stawia na wysokie wokale i aranżacyjną skromność. Dźwięki elektronicznego fortepianu doprowadzają nas do “Meyou”. Jest to najbardziej eksperymentalny moment płyty, w którym melodię zdaje się tworzyć coś na kształt gregoriańskiego chóru nucącego tytułowe słowa. Nie odnajduję jednak większej przyjemności w jego słuchaniu. Na szczęście za rogiem czeka rewelacyjne “Spinning” – sporo w utworze plemiennych bębnów, gdzieniegdzie jazzowych wstawek i dziwnej, odurzającej atmosfery. Następujące po nim “Ocean” to mroźny, ambientowy kawałek, w którym nie pada ani jedno słowo.
Elektroniczną balladą “Evening Mood” Holter rozpogadza i rozjaśnia album, by za moment znów zagęścić atmosferę. Dronowe “Talking to the Whisper” o metalicznym, hałaśliwym zakończeniu już w połowie nas zmyla i zaskakuje. Zamykające krążek “Who Brings Me” powraca do rozmarzonych, eterycznych dźwięków spinając całą płytę w klamrę. Słuchacz budzi się z tego snu nie do końca wiedząc, jaki mamy dzień, rok, porę roku czy dnia.
Wspominane w kontekście “Something in the Room She Moves” sny nie są słowem ot tak rzucanym na wiatr. Julia Holter swoim łagodnym głosem i mozaiką eterycznych dźwięków tworzy senną, nieco nawet letargiczną atmosferę. Dlatego też jej muzyka nie jest dla każdego, bo wymaga sporej dawki cierpliwości. Artystka przy pomocy to bujniejszych, to skromniejszych aranżacji buduje swój własny świat. Uchyla przed każdym ze słuchaczy drzwi, ale nie podpowiada, jak mamy odbierać jej twórczość. “Something in the Room She Moves” jest albumem, który w każdym budzić może inne emocje.
Warto: Spinning & Talking to the Whisper
Aha! Tak czułam, że ten tytuł to nawiązanie do Beatlesów. 😀
Słuchałam tego albumu miesiąc temu i pamiętam, że bardzo się wynudziłam. Szybko wracać nie zamierzam.
Pozdrawiam. 🙂