#216 Travie McCoy “Lazarus” (2010)

 

Wiele już razy byliśmy świadkami, kiedy z jakiegoś zespołu odchodził jego członek by spróbować szczęścia pod własnym nazwiskiem. Podobną historię obserwowaliśmy już nie raz. Przykładem, że solo można sporo osiągnąć jest Gwen Stefani (No Doubt) i Cheryl Cole (Girls Aloud). Nic już natomiast nie słyszymy o ex-członkiniach Pussycat Dolls. Jedynie Nicole się przebiła, ale i tak ma problem z wydaniem w USA swojej płyty. Wiele wskazuje na to, że Travie McCoy ustał obok Cheryl i Gwen. Jego zespół Gym Class Heroes jest średnio znany. Solowo natomiast Travie radzi sobie znacznie lepiej. Potwierdzeniem tego ma szansę być album „Lazarus” oraz sukces singli: „Billionaire” i „We’ll Be Albright”. Wydany z pomocą producentów (którzy nagrywali z Lady GaGą, Beyonce czy 30 Seconds to Mars) krążek może zwrócić uwagę wielu słuchaczy na McCoy’a. Czy na długo? A przede wszystkim – czy w ogóle warto?

Do płyty podchodziłam sceptycznie i z nastawieniem ‘jakoś to przejdę’. Nigdy nawet nie przypuszczałam, że muzyka z „Lazarus” może mi się wkręcić. Travie w swoich utworach sięga po wiele gatunków. Jego solowy album jest mieszanką hip hopu, rocka, funku. Nie brakuje tu duetów z innymi artystami. Pojawia się i Cee Lo Green i T-Pain oraz jeszcze nie tak sławny jak po wydaniu debiutanckiej płyty („Doo Woops & Hooligans”) Bruno Mars. Pierwsze, na co zwróciłam uwagę po przesłuchaniu (niejednym) albumu McCoy’a to to, że każda piosenka jest inna. W każdej jest coś, co ją wyróżnia. Travie dał mi się poznać jako wszechstronny artysta. Czasami śpiewa, czasami rapuje. Obie te rzeczy wychodzą mu dobrze. Najmocniejszy punkt „Lazarus” to „Superbad (11:34)”. Utwór odznacza się mocną, rockową muzyką. Gitary, perkusja. Czuć w tym ducha Linkin Park. Bardzo podoba mi się bridge tej piosenki. A szczególnie sposób śpiewania wokalisty. Jakby od niechcenia wypowiada słowa oh dad im traveling this is where i belong….yeah. i sid the road that im riding is where i belong….hey (PL: O tato podróżuję, to jest gdzie należę… yeah Powiedziałem: droga którą jadę, jest tam gdzie należę… hey). Równie dobry jest otwierający krążek kawałek „Dr. Feel Good”. Gościnnie pojawia się w nim Cee Lo Green. Numer jest bardzo chwytliwy. Zapamiętałam go właściwie po pierwszym przesłuchaniu. Zwrotki w wykonaniu Traviego są świetne. Piosenkę urozmaica Cee Lo (refren!) oraz pojawiający się w niej ‘bezimiennie’ osoby, które chórem powtarzają za Traviem słowa I feel good, real good (PL: czuję się dobrze, bardzo dobrze). Równie udane jest „After Midnight”. Chyba najbardziej popowy kawałek na płycie. Jest radosny, imprezowy, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie ma w nim nic z komputerowo dodanych i zremiksowanych brzmień. Pozytywnie wyróżnia się również „Billionaire”. Bruno Mars wniósł do niej powiew muzyki reggae. Mogę nawet powiedzieć, że jest to jedyny utwór z Bruno Marsem, który toleruję. Uwielbiam szczególnie fragment, kiedy Mars śpiewa: I wanna be a billionaire so fucking (…) I wanna be on the cover of Forbes magazine Smiling next to Oprah and the Queen (PL: Chciałbym być miliarderem, tak cholernie bardzo (…) chciałbym być na okładce magazynu Forbes Uśmiechać się do Oprah [Winfrey] i Królowej). Udany wakacyjny, lekki kawałek. Warto zwrócić uwagę na „Akidagain” (A Kid Again). Piosenka kojarzy mi się z „Timor” Shakiry, gdzie również został wykorzystany dziecięcy chórek. Pasuje on do tekstu: I’m not a kid anymore But some days I sit and wish I was a kid again again (PL: Nie jestem już dzieckiem Ale czasami siadam i życzę sobie stać się dzieckiem znowu). Jednak oprócz mocnych punktów w postaci wyżej wymienionych kawałków, znajdują się tu i niewypały. Jednym z nich jest „The Manual”. Zwrotki w wykonaniu Traviego dają radę, lecz refren, w którym pojawia się T-Pain jest koszmarny. Samo śpiewanie jest przeciętne, ale to wycie w tyle… . Nie najlepsze zdanie mam też o rozlazłym „Critical”. Nuda. Bez jakiegokolwiek potencjału.

Solowy album Traviego jest na pewno ciekawszy niż dokonania jego zespołu. Zwrócił na siebie moja uwagę. Wcześniej postrzegałam go tylko jako byłego faceta Katy Perry, ale jak widać, ma się on czym pochwalić. Płyta “Lazarus” wybitna nie jest, sporo tu niedociągnięć, lecz mimo to nie raz nie dwa do niej wrócę. Podoba mi się to, że krążek jest różnorodny. Są tu i utwory do potańczenia (“After Midnight”, “Dr. Feel Good”) i do posłuchania (“Superbad (11:34)”, “Don’t Pretend”). Zawiedziona nie jestem. Czekam, co przygotuje nam (lub inaczej – czy w ogóle co zrobi) na kolejnym solowym albumie.

2 Replies to “#216 Travie McCoy “Lazarus” (2010)”

  1. Jakoś płyta Travie’go mnie nie interesuje i wątpię, żebym kiedykolwiek po nią sięgnęła…może kiedyś 😉 Za to śmierc Whitney była dla mnie ogromnym szokiem, bo kilka dni wcześniej przegrywałam kilka jej piosenek na iPoda. I wiadomo, że obok mojej Mariah, miała najcudowniejszy głos na świecie. Zapraszam cieplutko na nowe notowanie na http://twoje-hity.blogspot.com/

  2. Nie miałam okazji przesłuchać, ale płytę zapisuje do mojej listy ^^recenzja -> revisionesdelamusica.blogspot.com

Odpowiedz na „~MandyAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *