#298, 299 Taylor Swift “Red” (2012) & Ke$ha “Warrior” (2012)

Obecnie nie ma chyba popularniejszej wokalistki w USA od Taylor Swift. Każda kolejna jej płyta z miejsca staje się hitem i sprzedaje się jak świeże bułeczki. Nie inaczej było oczywiście z “Red”. W niespełna dwa miesiące album zakupiło 3 miliony słuchaczy. Pytanie – czy przesłuchali wcześniej utwory z “Red”, czy też zakupili w ciemno, mając pewność, że im się spodoba, bo w końcu to TA Swift? Ja bym chyba czwartej studyjnej płyty Taylor za dramo nie wzięła. Miejsca na półce coraz mniej, a po co ma się kurzyć?

Na początku chciałabym bardzo Swift przeprosić. Dwa lata temu oceniałam (niezbyt pozytywnie) jej dwa krążki – “Fearless” oraz “Speak Now”. O ile moja ocena tego drugiego się nie zmienia, tak dzisiaj “Fearless” podoba mi się bardziej. Obie płyty jednak zyskują podczas porównywania ich do “Red”.

Popularność Taylor Swift zawsze była dla mnie olbrzymią zagadką. Czy Amerykanie polubili ją dlatego, że jest autentyczna i naturalna? Albo dlatego, że promuje się muzyką a nie skandalami? Albo po prostu z sentymentu do country. Jej poprzednie albumy faktycznie nawiązywały do tego gatunku. Chociaż trochę narzekałam, że Taylor nie tworzy niczego nowego i powiela sprawdzone schematy, nie miałabym nic przeciwko, gdyby na “Red” kontynuowała przygodę z country. Byłoby ciekawiej i oryginalniej. Dodając do swojej muzyki elementy electropopu a nawet dubstepu stała się kolejną wokalistką, jakich wiele. Szkoda.

Pierwszym singlem wybrana została piosenka o długim i zawiłym tytule “We Are Never Ever Getting Back Together”. Kiedy posłuchałam jej po raz pierwszy nie mogłam Taylor poznać. Myślałam, że to kto inny. Utwór to popowa produkcja. Usłyszeć możemy w niej gitary, ale też i syntezatory, co już niezbyt mi się podoba. Tak czy inaczej “We Are Never Ever Getting Back Together” to chwytliwa, radiowa piosenka, która po prostu musiała donieść sukces. Sądziłam, że po takim wstępie cały album “Red” utrzymany będzie w podobnej stylistyce, to jest przebojowe, szybko wpadające w ucho numery. A tu taka niespodzianka. Żywszych nagrań jest bardzo mało, dominują głównie nijakie ballady. W związku z tym, że tych pierwszych jest po prostu mniej, zacznę od nich.

Niemalże na początku albumu znalazło się miejsce dla tytułowego nagrania “Red”. To szybki kawałek. Łączy w sobie pop rock, elektronikę oraz country. Przyznam nawet, że zrobił na mnie lepsze wrażenie niż pierwszy singlowy hit. Nie podoba mi się tylko przeróbka wokalu Taylor pod koniec refrenu, bo brzmi to tak, jakby zacięła się taśma. Wyraźne elementy dubstepu słychać w “I Knew You Ware Trouble”. Jestem bardziej na ‘tak’ niż na ‘nie’, ale bardziej od refrenu zachwyciły mnie zwrotki. Ostatnimi dwoma przebojowymi utworami są “22” i “Starlight”. O ile tej drugiej mogłabym słuchać i słuchać, a i tak nic z niej nie pamiętać, tak “22” wpada w ucho od razu.

Niestety na “Red” więcej jest ballad. Niektóre mają bardziej wyrazistą melodię (jak np. “State of Grace”), inne… są nijakie, mało pomysłowe i średnio wykonane. Pozytywnie patrzę na duety. W “The Last Time” pojawia się wokalista zespołu Snow Patrol, Gary Lightbody. Razem stworzyli podchodzący pod rock kawałek. Moją uwagę bardziej zwraca sam Gary (uwielbiam takie głosy). Taylor jest tylko słodkim dodatkiem. Kolejną współpracę artystka nawiązała z Edem Sheeranem. Ich wspólne nagranie nosi tytuł “Everything Has Changed”. To całkiem zgrabne, akustyczne nagranie.

Tylko w kilku balladach Taylor przemyciła wpływy country. Usłyszymy je chociażby w “Treacherous” i “Stay Stay Stay”. Jestem zawiedziona, że żadna z ballad nie zostaje w pamięci. Jednym uchem wlatują, drugim wylatują. Tylko jedna z nich wywarła na mnie większe wrażenie. Tym utworem jest “Sad Beautiful Tragic”. To, jak może podpowiadać nazwa, smutny numer. Zachwycił mnie wokal Taylor. Nie jestem miłośniczka jej wokalu, ale w “Sad Beautiful Tragic” brzmi po prostu niebiańsko.

Taylor Swift od początku sama pisze swoje piosenki. Najczęściej opisuje w nich swoich byłych facetów i minione związki. Na pewno nie wspomina miło pana z utworu “I Knew You Were Trouble”, bo śpiewa

I knew you were trouble when you walked in, so shame on me now (PL: wiedziałam, że będzie z tobą problem, gdy się pojawiłeś, więc teraz mi wstyd).

W “Begin Again” opisuje spotkanie z chłopakiem w najdrobniejszych szczegółach. Śpiewa, że odsunął jej krzesło, pomógł usiąść. Potem idą na spacer. Niby nic, ale w rzeczywistości to powieść o nowej miłości. Dawny ukochany złamał Taylor serce. Artystka cierpiała, ale umówiła się z innym i zrozumiała, że ten jest tym jedynym. Więcej bajek? Odsyłam do tekstów.

Jak już mogliście się domyślić, moja ocena “Red” nie będzie jakaś bardzo wysoka. Taylor zasłużyła na porządną trójeczkę. Podobają mi się teksty. Na plus zaliczyć można wspaniałą balladę “Sad Beautiful Tragic” oraz to, że Taylor umieściła na krążki kilka szybszych utworów. Inaczej chyba byśmy pozasypiali. Źle nie jest, ale do doskonałości wciąż daleko. Ale Swift jest jeszcze młoda. Może zachwyci mnie piątą, a może dopiero dwudziestą płytą.

 

 

W ogóle nie słucham popu. Lepiej się czuję w oldschoolowych, rockowych klimatach, więc nie zdziwcie się, jeśli nowa płyta będzie mieć większą moc. Takimi słowami swój drugi studyjny album rok temu zapowiadała Ke$ha. Ale mi narobiła apetytu. Po roku możemy wreszcie sięgnąć po jej “Warrior” i skonfrontować tą wypowiedź z rzeczywistością. Czuję się oszukana.

Jestem osobą, dla której muzyka bardzo dużo znaczy. Znacznie więcej, niż np. pieniądze. Dlatego też nie mogłabym być szefem wytwórni płytowej, bo nie chciałabym wymuszać na artystach, jaką muzykę mają nagrywać. Podobnego szczęścia nie miała Ke$ha, która musiała zrezygnować ze swoich ambitnych planów i zaprezentowała nam to samo, co otrzymaliśmy od niej na wydanym dwa lata temu krążku “Animal”. A nawet coś gorszego.

Debiut Ke$hy całkiem mi się podobał. Nie jest to może muzyka, jakiej lubię posłuchać na co dzień, ale od czasu do czasu – czemu nie? Do takich utworów jak “Blah Blah Blah” czy “Stephen” czasami wracam. Piosenki zawarte na “Animal” były jakieś, miały swój styl, nastrój (imprezowy bo imprezowy, ale miały). Sama wokalistka może nie dysponuje wybitnym wokalem, ale w wersji studyjnej da się jej posłuchać.

Nad drugim albumem piosenkarka współpracowała m.in. Max’em Martinem, który pomagał jej również przy debiucie (numery takie jak “Kiss N Tell” czy “Hungover”). Pojawia się również Łukasz Gottwald, który jest jednym z najbardziej zapracowanych producentów (tylko w tym roku płyty – Marina & The Diamonds “Electra Heart” oraz Leona Lewis “Glassheart”). Jeden tekst napisała również Sia (świetne “Diamonds” Rihanny), ale ostatecznie jej piosenka nie znalazła się na drugim krążku Ke$hy. Ale zaskoczenie…

Ke$ha wzbiła się na szczyt za sprawą utworu “Tik Tok”. Zwariowana piosenka długo utrzymywała się na wysokich pozycjach na listach przebojów na całym świecie. Byłam bardzo ciekawa, jak poradzi sobie jej pierwszy singiel z “Warrior” – kawałek “Die Young”. Jest to znacznie gorsza kompozycja od wspomnianego wcześniej “Tik Tok”. Nie tak przebojowa i, hmm, niegrzeczna. Po prostu poprawna. Takich electropopowych piosenek jest mnóstwo. Ke$ha nie wybiła się ponad przeciętność.

Z “Warrior” podobają mi się dokładnie trzy utwory. Jednym z nich jest “Crazy Kids”. To odrobinę elektroniczne nagranie. Zaczyna się, jak na Ke$hę, niezwykle, inaczej. Jest spokojniej. Potem piosenka się trochę rozkręca. Bardzo podoba mi się fragment, kiedy wokalistka szepce

We are the crazy people (PL: Jesteśmy szalonymi ludźmi)

a za chwilę rapuje w swoim stylu. Dobre wrażenie zrobiła na mnie… ballada “Wonderland”. Przyznam, że nie spodziewałam się takiego kawałka po Ke$hy. Wokalistka zawsze kojarzyła mi się z tanecznymi rytmami a tu taka niespodzianka. “Wonderland” to naprawdę ładna piosenka, która pokazuje nam Ke$hę z zupełnie innej strony. Mniej jako skandalistkę, która co jakiś czas wrzuca na twittera szokujące fotki, a więcej jako artystkę, która kiedy chce, to potrafi. I zaśpiewać bardzo dobrze i napisać nie głupi tekst. Trzecia piosenka, którą polecam, to “Dirty Love”. Gościnnie pojawia się w niej Iggy Pop, wokalistka zespołu The Stooges (nagrywa też solowe albumy), nazywany Ojcem Chrzestnym Punka. Zaproszenie takiej ikony do współpracy zobowiązywało. Ke$ha porzuciła kiczowate, electropopowe melodyjki i przygotowała chwytliwy gitarowy kawałek, którego mogę słuchać i słuchać. Zarówno wokalistka jak i Iggy Pop wypadli w “Dirty Love” świetnie. Nie sądziłam, że ten 65-letni artysta przyjmie zaproszenie Ke$hy. Jego pojawienie się na albumie “Warrior” może świadczyć o dużym dystansie do swojej osoby. Wyobrażacie sobie Stinga w duecie z Ke$hą? Ja nie.

Co z resztą? W końcu “Warrior” nie składa się z czterech utworów. Numer tytułowy i “Supernatural” charakteryzują się dubstepową końcówką. “Warrior” mimo wszystko podoba mi się bardziej (ze względu na wyrapowane wersy). W “Supernatural” strasznie razi mnie komputerowa obróbka głosu Ke$hy. Z tego samego powodu skreśliłam “Whenever You Are”. “Thinking of You” oraz “All the Matters (The Beautiful Life)” są numerami, które mimo kilkukrotnego przesłuchania nie zapadły mi w pamięć. Podobnie jak “C’mon”, które zostało wybrane na drugi singiel promujący płytę, oraz piosenka “Only Wanna Dance With You”. Dobre słowo mogę jeszcze jedynie powiedzieć o elektronicznej balladzie “Love Into the Light”, która zamyka “Warrior”.

Dwa lata to dużo, by zgromadzić ciekawy materiał. Szkoda, że Ke$ha nie nagrała takiego krążka, jaki zapowiadała. Ona naprawdę nadaje się do ostrzejszych, rockowych melodii. Jedną GaGę już mamy. Drugi album Ke$hy jest nudny, mało różnorodny. Szkoda czasu.

 

One Reply to “#298, 299 Taylor Swift “Red” (2012) & Ke$ha “Warrior” (2012)”

  1. Żałuj, że nie masz wersji deluxe płyty Ke$hy, bo dodatkowe cztery piosenki rekompensują pewne braki w wersji podstawowej!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *