#575 Dido “Greatest Hits” (2013)

Ponad czterdzieści milionów sprzedanych płyt na całym świecie. Najważniejsze muzyczne nagrody na półkach. Współpraca z najznamienitszymi artystami. Kilka klasycznych dziś przebojów i album na podium największych muzycznych bestsellerów w Wielkiej Brytanii (zostawił w tyle m..in. wydawnictwa Coldplay, Take That i Leony Lewis). Tak w telegraficznym skrócie podsumować można karierę brytyjskiej wokalistki Dido Florian Cloud de Bounevialle O’Malley Armstrong, przedstawiającej się na szczęście jedynie jako Dido. W 2013 roku postanowiła podsumować swoją trwającą od końca lat 90. obecność na muzycznej scenie.

Wydawnictwo jest przekrojem przez całą karierę artystki i idealnie dopasowanym do samej Dido. Bez szaleństw, bez przeskakiwania między poszczególnymi latami. Jest więc grzecznie. Single uszeregowane są chronologicznie. Po nich następuje krótka seria duetów oraz (niestety tylko) jedna nowość. Razem daje nam to ponad godzinną podróż do muzycznej krainy Dido, pełnej przyjemnych, popowych utworów, będących daleko od banalnych brzmień.

Pierwsze trzy kompozycje przypominają nam wydaną w 1999 roku płytę “No Angel”. Chociaż tytułem artystka próbuje przekonywać nas, że nie jest aniołkiem, zawartość albumu pokazuje coś zupełnie innego. To ułożone, przemyślane, niegłośne wydawnictwo, pełne piosenek zostających w pamięci. Wybijają się oczywiście trzy wielkie przeboje, choć wsparte lekką elektroniką “My Lover’s Gone” czy eleganckie “My Life” również prezentują się okazale. Siłą popowo-trip hopowych “Here With Me” i “Hunter” są ich refreny, ozdobione ciepłym wokalem Brytyjki. Odprężające, wyciszające “Thank You” to urocza piosenka o sile miłości, potrafiącej rozjaśnić najbardziej szary dzień.

“Life for Rent”, drugi album Dido, to kontynuacja udanego, klimatycznego debiutu. Wokalistka ponownie zaserwowała nam porcję popowych utworów urozmaiconych delikatną elektroniką. Jak zresztą mogłoby być inaczej, skoro nad płytą czuwał brat artystki, Rollo Armstrong z Faithless? Zachwyca “White Flag”, zwracające uwagę orkiestrowym wstępem i będące numerem jakby napisanym pod dobrą komedię romantyczną. Do gustu przypadła mi także tytułowa kompozycja, “Life for Rent”. Słabiej wypadają gitarowe “Don’t Leave Home” oraz żywsze “Sand in My Shoes”.

Dido zawsze długo kazała nam czekać na swoje kolejne wydawnictwa. Przerwa między “Life for Rent” a “Save Trip Home” wynosi aż pięć lat. Słuchając trzeciej studyjnej płyty artystki aż chce się powiedzieć, że wokalistka bezpiecznie wróciła z wakacji do studia nagrań. Nie zabłądziła po drodze, nie zapragnęła robić konkurencji młodszym piosenkarkom, które pojawiły się w międzyczasie. A i tak “Save Trip Home” plasuje się wysoko w moim rankingu najlepszych albumów Dido, dając nam może nie popularne, ale na pewno ciekawe single: “Quiet Times” i “Grafton Street” (w których artystka połączyła elektronikę i orkiestrowe brzmienie) oraz przebojowe, kołyszące “Don’t Believe in Love”.

Szczytem muzycznych dokonań Brytyjki jest wydana dwa lata temu płyta “Girl Who Got Away”. Najbardziej eksperymentalna, najbardziej elektroniczna, ale wciąż utrzymana w typowym dla Dido stylu. Świetnie wypada duet artystki z Kendrickiem Lamarem – “Let Us Move On”. Warte polecenia jest także wędrujące w taneczne rejony “End of Night”. Nie sposób nie zachwycić się skromnym, akustycznym “No Freedom”, niosącym pewną mądrość:

No love without freedom (PL: Nie ma miłości bez wolności).

Z piosenek, które nie znalazły się na żadnej z płyt Dido, w ucho szybko wpada romansujące z muzyką house “Everything to Lose” z soundtracku do “Seksu w wielkim mieście 2”. Odważniej z komputerowymi zabawkami wokalistka pogrywa sobie także w premierowym “NYC”.

Do duetu z Faithless po prostu musiało dojść. Mam jednak mieszane uczucia w stosunku do “One Step Too Far”. Zwrotki wypadają świetnie, bity hulają aż miło, ale całość psuje refren. Fanów spokojniejszych brzmień bardziej zadowoli ciche, ambientowe “If I Rise” (feat. A.R. Rahman). Nie sposób pominąć rewelacyjnego “Stan” z Eminemem. Ciężko może mówić tu o wielkim udziale Dido, bo wykorzystano tylko fragmenty jej przeboju “Thank You”, ale piosenka powala tekstem zmuszającym do refleksji: gdzie jest granica bycia fanem, a psychofanem?

Sympatycy Dido mogą czuć się “Greatest Hits” rozczarowani. Jedna nowa piosenka to trochę mało. Tym bardziej, że nie przebija nagrań, które artystka zaprezentowała chwilę temu na “Girl Who Got Away”. Jeśli jednak odkrywanie muzyki Brytyjki jest dopiero przed wami, warto na początek zabrać się za tę kompilację. Sama wróciłam do niej chętnie, by z rozrzewnieniem powspominać czasy, kiedy na listach przebojów królowały takie utwory jak “White Flag” czy “Thank You”. Można się złościć, że Dido przez całą karierę nie wychodzi poza pewne schematy, ale ja podziwiam ją za konsekwencję z jaką buduje swoją pozycję.

5 Replies to “#575 Dido “Greatest Hits” (2013)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *