#754 Rag’n’Bone Man “Human” (2017)

Kiedy większość osób o robieniu muzycznej kariery myśli jeszcze przed swoimi dwudziestymi urodzinami, wieść, że ktoś swój debiut wydał po trzydziestce, jest dość intrygująca. Trzydzieści dwa. Tyle dokładnie miał lat Rory Graham, szerzej znany jako Rag’n’Bone Man, kiedy w sklepach pojawił się jego pierwszy album “Human”. Historia artysty przypomina mi losy jednego z moich ulubionych wykonawców, notabene też Brytyjczyka, Finka. Obaj szukali swojej szansy w świecie elektronicznych, klubowych brzmień, lecz sławę zdobyli po przestawieniu się na żywe instrumenty.

Najpierw była epka “Bluestown”, potem czwórka jej następców, w tym i “Wolves” (mini album zawierający duety m.in. z Vince Staplesem czy Kate Tempest), które po raz pierwszy zwróciło uwagę słuchaczy na postać Rag’n’Bone Mana. Prawdziwa sława przyszła dwa lata później, kiedy cała Europa pokochała kompozycję “Human”. Wiadomym już było, że na fali popularności singla ukaże się debiutancki longplay Grahama. Co tym razem przygotował dla nas ten olbrzym o wielkim sercu i ogromnych pokładach wrażliwości?

Album otwiera piosenka, której przedstawiać już nie trzeba. Tytułowe nagranie chwyciło ludzi za serca. “Human” wpada w ucho, będąc nie tylko piosenką gotową do bycia przebojem, ale i zaskakującą dojrzałą, dość gorzką warstwą liryczną. Utwór, jak łatwo można wywnioskować z jego tytułu, opowiada o nas, naszych problemach i tym, że często nie potrafimy stawić im czoła. Po świetnym wstępie dostajemy dwa słabsze, choć podobnie nie kwapiące się opuścić mojej głowy numery – wzbogacone trąbką “Innocent Man” oraz “Skin”. Oba bazują na podobnym patencie i pełnię mocy pokazują w refrenach. Na nowo płyta zainteresowała mnie kompozycją “Bitter End”, będącą mroczniejszą, porządnie zaśpiewaną propozycją Rag’n’Bone Mana. Do innych utworów, które przypadły mi do gustu, należą także urozmaicane gospelowymi chórkami “As You Are” oraz ciepłe “Be the Man”; zaaranżowane na fortepian i gitarę, proste, smutne “Grace” (Said I loved you without hesitation. So easy for you to break my foolish heart); nowocześnie patrzące na jazz i podbierające z niego niektóre elementy “Ego” oraz (a może raczej przede wszystkim) “Die Easy”, które zamyka podstawową wersję albumu. W tej krótkiej piosence słyszymy tylko głos Brytyjczyka – znakomity, czysty, pełen emocji. Czyżby to było takie proste? Nie martwić się muzycznym podkładem i pozwolić Rory’emu Grahamowi po prostu śpiewać? Co jeszcze skrywa “Human”? Płytę dopełniają trzy przyjemne, choć nie wywołujące wielkiego zachwytu kompozycje. Pierwszą z nich jest balladowe, fortepianowo-smyczkowe, brzmiące współcześnie “Love You Any Less”. Pojawiają się także utrzymane w wolniejszym tonie “Odetta” oraz pogodniejsze “Arrow”.

Może nie powinnam była tego robić, ale po zapoznaniu się z płytą “Human” zwróciłam swoją uwagę na epki, które ją poprzedzały. I o ile dotąd moje zdanie o debiucie Rag’n’Bone Mana było całkiem dobre, tak po tym doświadczeniu zaczęłam się zastanawiać, co poszło nie tak. Chociaż między mini albumami a płytą nie ma wielkich różnic w brzmieniu (to wciąż wyważona mieszanka bluesa, blue eyed soulu, popu, gospel i hip hopu) a sam Rory nie zaczął nagle gorzej śpiewać, brakuje mi tej surowości i mroku, którymi charakteryzowały się jego starsze nagrania. “Human” to album mało różnorodny, oparty na jednym pomyśle. Do tego tak skomponowany, by każda kolejna piosenka gotowa była do zostania radiowym hitem. Rag’n’Bone Man jest taką męską Adele. Postacią utalentowaną, zamykającą w swych utworach emocje, ale na dłuższą metę nudną. Dla miłośników skrótów: polecam epki, długogrające dzieło można sobie odpuścić.

9 Replies to “#754 Rag’n’Bone Man “Human” (2017)”

  1. Mam podobne zdanie. Album na poziomie, ale w porównaniu z jego EP-kami, szczególnie Wolves, wypada bardzo blado. Miejmy nadzieję, że na drugiej płycie powróci w tamte rejony.

  2. Nudny? Nie, nie. Jak dla mnie jeden wielki zachwyt i w ogóle mnie ta płyta nie znudziła, więc czytającym Twoją recenzję (i komentarze) jednak polecam cały album. Jedyne, czego mi na nim brakuje to “Hard Came The Rain”, ale tylko maruda czepiałby się o jedną piosenkę, więc zamilknę. Na szczęście “Disfigured” w dalszym ciągu jest na Spotify i właśnie je sobie włączyłem 🙂

  3. Faktycznie “La La Land” był trochę za bardzo rozreklamowany, ale nie zmienia to faktu, że to dobry film i warto go obejrzeć, a muzyka jest jego największą zaletą 🙂
    Oczywiście można sięgnąć po sam soundtrack, ale trudno mi powiedzieć czy lepiej ją poznać “bez obrazu” czy z całą historią filmu 🙂
    I dzięki za komentarz :]

  4. Płytę przesłuchałam kilka tygodni temu i szybko o niej zapomniałam, więc nie zrobiła na mnie wrażenia. Ale posłucham jeszcze epki 🙂

Odpowiedz na „~Reckless SerenadeAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *