#757 David Bowie “Hunky Dory” (1971)

David Bowie nie próżnował. Zdążył minąć rok od premiery “The Man Who Sold the World” a on znów obmyślił siebie na nowo, nagrywając płytę, która dziś zapamiętana jest jako ta, z której pochodzi niemała kolekcja przebojów artysty. Tak, to właśnie “Hunky Dory” wydało na świat “Changes”, “Kooks” i “Life on Mars?”.

O ile na swym poprzednim albumie Bowie miał ogromne ambicje by zostać jednym z największych rockowych wokalistów ówczesnych czasów, na recenzowanym wydawnictwie bez żalu porzuca mocne brzmienia znane chociażby z “Black Country Rock”, “She Shook Me Cold”, “The Width Of a Circle” i chętnie patrzy w przeszłość, raz jeszcze mierząc się z folk rockiem czy nawet czymś, co określić można mianem piosenki aktorskiej. Jednocześnie trzyma rękę na plusie i przygląda się swym konkurentom, przygotowując z myślą o nich poszczególne piosenki.

Otwierający album utwór “Changes” budzi we mnie mieszane uczucia. Lubię jego zwrotki, musicalowy charakter i wykorzystany saksofon. Nie przepadam za sprawiającym wrażenie niedopracowanego refrenem. Nie sposób nie zauważyć jąkania się Davida przy wyśpiewywaniu tytułowego słowa. Nie przypomina wam to o “My Generation” The Who? To pierwszy przykład wspomnianych inspiracji innymi artystami. Lekka, wesoła i urocza kompozycja “Kooks”, będąca prezentem dla nowonarodzonego syna wokalisty, przypomina o początkach Neila Younga (ponoć Bowie słuchał jego pierwszych płyt, kiedy otrzymał informację, iż jego pierworodny przyszedł na świat). Gitarowe “Song for Bob Dylan” jest próbą powielenia folk rockowej stylistyki Dylana. Ryzykowną, choć udaną. Trzeba przyznać, że udawanie Boba wyszło Bowiemu całkiem nieźle. Czyżby David nieświadomie stał się pomysłodawcą telewizyjnego show “Twoja twarz brzmi znajomo”? Świetne, glam rockowe “Queen Bitch” powstało w wyniku fascynacji Brytyjczyka twórczością The Velvet Underground. Akustyczne, choć rozpoczynające się intrygującą, dziwaczną wstawką “Andy Warhol” artysta napisał dla tytułowego bohatera, będącego jedną z jego wczesnych inspiracji.

Lepiej jednak wypadają te kompozycje, w których Bowie jest w 100% sobą i nie ogląda się na innych, nawet jeśli jego teksty nie opowiadają o nim samym. Moim ulubieńcem jest “Life on Mars?” – wielki, wywołujący ciarki numer o refrenie, który chce się śpiewać razem z Davidem. Nad tą piosenką, traktującą o ucieczce od szarej rzeczywistości i zanurzaniu się w świecie abstrakcyjnych snów (It’s on America’s tortured brow; that Mickey Mouse has grown up a cow), unosi się refleksyjny, chwilami smutny nastrój. Do innych nagrań, które bardziej przypadły mi do gustu, należą melodyjne, aktorskie “Oh! You Pretty Things”; zaaranżowana na pianino i gitarę ballada “Eight Line Poem”; folk rockowe, smutne nagranie “The Bewlay Brothers” oraz spokojna, wzbogacona ładnymi smyczkami propozycja “Quicksand” o filozoficznych rozważaniach Bowiego i refrenie o pesymistycznym wydźwięku (Don’t believe in yourself. Don’t deceive with belief. Knowledge comes with death’s release). Utwór zostawia w głowie pewien chaos i ciemne myśli, które rozwiewa kolejny kawałek, jakim jest przyzwoita, jazzująca opowieść o byciu zakochanym – “Fill Your Heart”.

Pierwsze spotkanie z płytą “Hunky Dory” nie należało do najprzyjemniejszych. Za bardzo jeszcze w pamięci miałam obraz tego mocniejszego, ostrzejszego Davida Bowiego, który do swoich piosenek nawet przemycał inspiracje metalem. Jego czwarty krążek wydał mi się albumem pozbawionym wizji i konkretnego pomysłu. “The Man Who Sold the World” chwaliłam za spójność i śmiałego nura w rockowe brzmienia. Tych dwóch rzeczy zabrakło na “Hunky Dory”, lecz po wielu godzinach spędzonych z wydawnictwem nie powiedziałabym, by źle wpływało to na cały krążek. Tym bardziej, że płyta przynosi wiele świetnych, interesujących utworów, które pomogły jej w wywalczeniu tytułu mojego ulubionego albumu (z czterech pierwszych) sygnowanego nazwiskiem Bowie.

7 Replies to “#757 David Bowie “Hunky Dory” (1971)”

  1. Bardzo ciekawe jest obserwowanie, jak ktoś z taką wiedzą na temat muzyki i takim doświadczeniem w jej recenzowaniu jak Ty, zaczyna na poważnie poznawać dyskografię takiego klasyka i ikony jak David Bowie. Mnie jeszcze nie udało się przesłuchać wszystkich jego albumów od deski do deski, ale chyba zainspirowałaś mnie do tego, aby w końcu zmierzyć się z jego twórczością. Bardzo podoba mi się, że nie przyklejasz jego albumom łatki “kultowy” i nie traktujesz ich jak dzieła doskonałe, których ocenianie byłoby świętokradztwem. Bardzo świeże podejście, które tym bardziej zachęca do słuchania Bowiego – nie z namaszczaniem, z myślą “jeśli mi się nie podoba, to się nie znam”, tylko po prostu dla przyjemności i delektowania się dobrą muzyką. Pozdrawiam i sięgam po “Hunky Dory”.

    1. Dzięki za miłe słowa.
      Bowie ma dużą dyskografię, więc nie raz się u mnie jeszcze pojawi.
      Co do uznawania płyt za “kultowe”. Nie dałoby się ich dziś oceniać, mając z tyłu głowy myśli, że to jakieś ważne płyty. W końcu to, że jakaś cd w swoim czasie była hitem i ulubienicą krytyków i słuchaczy nie znaczy, że i ja mam przed nią klękać. W paranoję możnaby popaść. 🙂

  2. Początki kariery Bowiego, to w moim osobistym odczuciu, też niekoniecznie ulubiony okres jego twórczości, bo będąc nastolatkiem zacząłem poznawanie jego dyskografii od “Outside”. Być może gdyby “Outside” mnie nie zafascynowało byłoby inaczej, ale jest jak jest 😉 Wolę Bowiego starszego i muzycznie bardziej doświadczonego. A co do kultowości starych płyt, to według mnie nie zależy to od wieku danego albumu, tylko od kulturowego kontekstu, który wokół danej płyty narósł i to niezależnie od tego, czy tekst pisze się na kolanach, na siedząco, czy na stojąco.

    Nowy wpis na http://bartoszpo-prostu.blog.pl

Odpowiedz na „~ZuzaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *