Open’er Festival 2017 – dzień pierwszy

Jadąc pierwszego dnia festiwalowym autobusem pomyślałam sobie, że czas faktycznie leci bardzo szybko. Dopiero co przemierzałam tę drogę odliczając w myślach do chwili, w której zobaczę m.in. PJ Harvey, LCD Soundsystem czy Beirut, a już za moment miałam założyć na rękę opaskę tegorocznej edycji gdyńskiej imprezy.

Chociaż marzyło mi się rozpoczęcie Open’era od mocnego uderzenia, jakim miał być koncert duetu Royal Blood, ponad godzinna podróż z dworca na teren festiwalu sprawiła, że trafiłam na końcówkę ich setu. Bez żalu jednak udałam się pod Tent Stage, by uczestniczyć w pierwszym polskim występie Michaela Kiwanuki – urodzonego w Wielkiej Brytanii Ugandyjczyka.

MICHAEL KIWANUKA

Artysta obala stereotypy. Czarnoskórzy muzycy kojarzyli mi się dotąd z takimi gatunkami jak r&b, hip hop i soul. Tym ostatnim głos Michaela jest bardzo przesiąknięty, choć jego muzyka skręca w zupełnie innym kierunku. To mocny kawał rockowego grania z folkowymi naleciałościami. Kiwanuka powrócił w ubiegłym roku z drugą studyjną płytą “Love & Hate”. Nic więc dziwnego, że materiał z tego wydawnictwa zdominował koncert. Wysłuchać mogliśmy porywających wersji takich utworów jak “Falling”, “Rule the World” i “Father’s Child”. Nie zabrakło dwóch numerów, z którymi album jest najbardziej kojarzony – “Cold Little Heart” oraz “Black Man in the White World”. Ten pierwszy wybrzmiał już na samym początku. Drugi usłyszeliśmy nieco później, chętnie wyśpiewując z Michaelem tytułowe słowa. Mniej uwagi muzyk poświęcił swojemu debiutowi, “Home Again” z 2012 roku. A szkoda, bo krążek ten szybciej podbił moje serce. Tak czy inaczej czas spędzony z Kiwanuką nie był czasem straconym. To facet, który zna się na swojej robocie i który dba nie tylko o perfekcyjne odegranie każdej kompozycji, ale i o odpowiedni klimat.

JAMES BLAKE

Nie ta scena i nie ta godzina. Tak najprościej podsumować można występ brytyjskiego, elektro-soulowego muzyka Jamesa Blake’a  – wokalisty o wielkim talencie, lecz małej charyzmie. Kiedy kilka miesięcy temu organizatorzy ogłosili, że artysta pojawi się na Open’erze, wyobraziłam sobie, że zobaczę go w namiocie po północy. Tymczasem James wypchnięty został na największą scenę, do tego w świetle dziennym (chciałabym napisać w słońcu, ale jedyne, czego podczas festiwalu zabrakło, to właśnie jego). Ubrany w czerwony sweterek Blake rozpoczął swój występ od paru melancholijnych ballad (m.in. “Vincent” i “Limit to Your Love”), by stopniowo zwiększać tempo i zaserwować kilka bardziej bujających kompozycji (np. “Timeless”, “Voyeur”). W studyjnej wersji każda jego piosenka potrafi bardziej zahipnotyzować. Chociaż koncert Brytyjczyka nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, chętnie wybiorę się na jakiś jego klubowy występ. Mam nadzieję, że takowego się doczekam.

SOLANGE

Solange Knowles już epką “True” udowodniła, że określanie jej jedynie mianem siostry Beyoncé jest po prostu nie na miejscu. Ubiegłorocznym albumem “A Seat at the Table” jeszcze bardziej podkreśliła swoją niezależność, robiąc “Lemonade” sporą konkurencję. Jeszcze na kilka minut przed open’erowym koncertem młodszej Knowles nie wierzyłam, że za chwilę zobaczę ją na własne oczy. Wszystko wydawało mi się być zbyt pięknym snem. Jak sama Solange przyznała, jej obecność w Polsce nie była taka oczywista – artystka w ostatnich dniach dzieliła czas między Europę i USA, zmagając się z jet lagiem. Na szczęście po zmęczeniu nie było ani śladu. Otrzymaliśmy perfekcyjnie wyreżyserowane widowisko w oldskulowym klimacie, w którym każdy miał do zagrania swoją rolę. Koncert Solange był niesamowicie minimalistyczny, utrzymany w czerwonych (tylko chwilami niebieskich) barwach i okraszony prostą choreografią w wykonaniu dwóch chórzystek i muzyków. Aksamitne kompozycje z nowego albumu wokalistki (m.in. “Weary”, “Mad”, “Don’t You Wait”) wymieszane zostały ze starszymi numerami. Wielką niespodzianką było dla mnie to, ilu polskich słuchaczy pamiętało takie piosenki jak “T.O.N.Y.”, “Losing You” czy “Some Things Never Seem to Fucking Work”. Najgłośniej oklaskiwanymi utworami były jednak “Cranes in the Sky”, wizytówka płyty “Don’t Touch My Hair” oraz “F.U.B.U.”, podczas którego Knowles zeszła do publiczności i przez dłuższą chwilę wykonywała go dla ciemnoskórej fanki z pierwszego rzędu. Występ Solange na długo zostanie w mojej pamięci, zasłużenie ciesząc się z tytułu najlepszego koncertu pierwszego dnia festiwalu.

RADIOHEAD

Radiohead to taki dziwny zespół. Mało która grupa potrafi mnie zachwycić, a za chwilę zirytować. Doceniam, szanuję, lecz nie umiem jeszcze powiedzieć, by ich płyta “OK Computer” (świętująca dopiero co swoje dwudzieste urodziny) ani każda inna była dziełem wybitnym. Mam też wrażenie, że wokół grupy narosło zbyt dużo mitów i legend, przez co wiele osób traktuje Radiohead jak przybyszów z innej planety. A to po prostu jeden z najdroższych koncertowych zespołów świata, który Polskę odwiedził dopiero po raz trzeci. Festiwalowy występ Brytyjczyków był… intrygujący. Ani nudny, ani specjalnie rozrywkowy. Ani magiczny, ani zwyczajny. To raczej teatr jednego aktora (Thoma Yorke’a), doprawiony nietypowymi wizualizacjami (mało jednak wygodnymi dla osób stojących z dala od sceny) i dobrą – choć ciężką do polubienia od razu – muzyką. Chociaż formacja odwiedziła nas w ramach trasy promującej ubiegłoroczne wydawnictwo “A Moon Shaped Pool”, podczas koncertu dominowały utwory z… “In Rainbows” (2007 rok). Nie zabrakło m.in. “Weird Fishes/Arpeggi”, “15 Step” i “Nude”. Mniejszą uwagą obdarzone zostały pozostałe krążki. Cieszę się, że mimo wszystko trafiło na kilka numerów, które lubię bardziej. Miłą niespodzianką było więc usłyszenie “Identikit”, “2 + 2 = 5” i “Lucky”. Ich obecność nie była wcale taka pewna. Radiohead lubią żonglować swoimi utworami i układać setlisty w zależności od nastroju. To nie lada gratka dla fanów kapeli, którzy mają okazję usłyszeć od czasu do czasu tak zwane rarytasy. O ile pięknie wypadłoby to na oddzielnym show zespołu, tak na festiwalu nie do końca się sprawdziło. Wiele osób przyznało (i ja dołączam się do tych opinii), że zabrakło im przebojów z “Creep” i “Karma Police” na czele. W końcu taki koncert jest nie tylko dla wieloletnich wielbicieli Radiohead, ale i dla festiwalowiczów, którzy znają ich twórczość z tych kilku kompozycji.

__________________________________________________
03.07.17 – relacja z drugiego dnia

04.07.17 – relacja z trzeciego dnia
05.07.17 – relacja z czwartego dnia

5 Replies to “Open’er Festival 2017 – dzień pierwszy”

  1. Wow, ambitny plan, codziennie relacja, będę wpadać 🙂

    Kiwanuka interesuje mnie od dawna, chociaż przez całą drugą płytę ciężko było mi przejść za jednym zamachem, to ma w sobie coś bardzo odrębnego i rzeczywiście nie wpasowuje się tylko w soul i r&b, a to tylko na plus. Z kolei Twojej fascynacji Solange w dalszym ciągu nie rozumiem 😉 Natomiast Radiohead…, mam chyba podobny problem, co Ty. Jest wiele piosenek w ich wykonaniu, które po prostu lubię, ale daleko mi do tej histerii końca lat 90-tych. Znam ludzi, którzy uwielbiają ich wręcz bałwochwalczo, ale mnie do tego (bardzo) daleko.

  2. Doceniam wkład Radiogłowych w muzykę, ale koncertowo byli jak Sigur Ros rok temu –
    natychmiastowe uśpienie.

  3. Kurcze, zazdroszczę tego Open’era. Odkąd pamiętam chciałam pojechać na ten festiwal, a w tym roku dopadła mnie koncertowa depresja bo tyle wykonawców, których chciałabym zobaczyć 😀

  4. Szkoda, że nie trafiłaś na całe Royal Blood. Jak dla mnie to jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu.

Odpowiedz na „~MaxiorAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *