Iggy Pop, wokalista nazywany ojcem chrzestnym muzyki punk, w ostatnich latach lubi rzucać się w wir intrygujących projektów. Przed rokiem wydał epkę z elektronicznym zespołem Underworld (“Teatime Dub Encounters”), a dopiero co przeistoczył się w tęskniącego za smakiem kawy zombiaka w filmie “Truposze nie umierają”. W przed tym wszystkim była wyprodukowana przez Josha Homme’a płyta “Post Pop Depression”, która sprawiła, że zainteresowałam się postacią Iggy Popa. Końcówka lata przyniosła nam następczynię tego krążka. “Free” niepokojąco zbliża się do “Blackstar” Davida Bowiego. Czyżby siedemdziesięciodwuletni wokalista chciał zostawić nam podobną wiadomość, co jego zmarły znajomy?
“Post Pop Depression” mimo upływu lat wciąż podobnie na mnie działa. To świetny album spod szyldu “alternatywny rock”, który nie jest ani przekombinowany, ani banalny. Iggy Pop żongluje na nim tempem i prezentuje różnorodną, niedużą porcję nagrań, które aż buzują dobrą energią. “Post Pop Depression” jest także wydawnictwem niezwykle przystępnym. Nie trzeba było być wieloletnim fanem Amerykanina, by czerpać przyjemność ze słuchania takich kawałków jak “Gardenia” czy “Sunday”. Tegoroczny krążek jest już trudniejszą dźwiękową podróżą.
To, że “Free” będzie zupełnie innym rozdziałem w karierze Iggy Popa, zwiastuje już otwierająca album tytułowa kompozycja. Posępne, przegadane intro z odległymi dźwiękami saksofonu brzmi bardzo filmowo. Ciarki wywołują wypowiadane przez artystę słowa I wanna be free, przypominające o fragmencie “Lazarus” Bowiego. Ładny tribute. Pierwszą konkretną piosenką jest oparte na wyraźniejszej grze bębnów, refleksyjne “Loves Missing”. Bardziej jednak intryguje modernistyczno-ejtisowe “Sonali”, charakteryzujące się szybkimi uderzeniami perkusji, free jazzowymi trąbkami i całkiem eleganckimi wokalami, i najbardziej z całego zbioru zbliżające się do stylistyki “Blackstar”. Moimi innymi faworytami są takie kawałki jak “James Bond”, “Glow in the Dark” oraz “The Dawn”. Pierwsza z piosenek śmiało flirtuje z popem lat 60., a pojawiającą się w niej na początku linią basu nie mogę przestać się zachwycać. Na basie opiera się też powolniejsze i mroczniejsze “Glow in the Dark”, w którym Pop pozwala sobie na melorecytacji, oddając w drugiej połowie numeru głos swojemu jazzowemu bandowi. “The Dawn” jest najbardziej nietypową kompozycją na “Free”. To nawet nie jest piosenka – to opakowany w mroczną, filmową melodię wiersz, który Amerykanin czyta powoli i bez cienia emocji.
Mieszane uczucia budzie we mnie meksykańskie “Dirty Sanchez”. Produkcja robi wrażenie (szczególnie na poziomie wokali i chórków), ale uwiera warstwa tekstowa. Jest, zgodnie z tytułem, niegrzecznie, wulgarnie. Iggy Pop łagodnieje w ładnej balladzie “Page”, a także dwóch wierszach – “We Are the People” i “Do Not Go Gentle Into That Good Night”. Spore wrażenie robi pierwszy z nich, za którego tekst odpowiada Lou Reed. Zmarły przed paroma laty wokalista napisał go w latach 70., ale nie da się ukryć, że jego przesłanie – mimo upływu dekad – jest aktualne.
“Free” Iggy Popa jest ciekawym wydawnictwem. Tyle i aż tyle. Artysta zmierzył się z różnymi tematami i poszerzył swe muzyczne horyzonty. Jego nowe dzieło nie jest tak szybko wpadającym w ucho krążkiem co “Post Pop Depression” sprzed trzech lat. Jest za to śmiałym wyjściem poza rockowe ramy, na czym zresztą samemu Popowi zależało, kiedy podziękował Joshowi Homme’owi (nie da się ukryć, że wiele jego produkcji pasowałaby i na albumy Queens of the Stone Age) i przywitał się z innymi muzykami. Oddał im także pióro, o czym świadczy fakt, że większość kompozycji napisał Leron Thomas, amerykański jazzowy trębacz. W tym wszystkim pozostał jednak sobą – dziadkiem, który zwolnił, ale wciąż ma w sobie sporo ognia. I oby płonął w nim jak najdłużej.
Warto: Sonali & The Dawn
Nie przepadam za nią.