#1045, 1046 The National “Sad Songs for Dirty Lovers” (2003) & “Alligator” (2005)

Na przełomie lat 90. i nowego tysiąclecia The National byli grupką kumpli, którzy w tygodniu pracowali, a weekendami swoją muzyką umilali czas bywalcom jednego z nowojorskich pubów. Dziś są zespołem, którego wydrukowana dużą czcionką na plakatach nazwa kusi publiczność największych festiwali. Musiało ukazać się jednak kilka płyt, by The National zaczęli cieszyć się mianem jednej z najważniejszych formacji ostatnich lat.

W 2001 roku grupa zaliczyła swój albumowy debiut. Imienne wydawnictwo “The National” wspominane jest dziś niezwykle rzadko. A szkoda. Ten nieperfekcyjnie zrealizowany materiał brzmiał jak porcja piosenek zarejestrowanych przez zespół podczas próby przed jednym z klubowych występów. Na luzie, bez spiny. Samo brzmienie różniło się od tego, jakie kapela zaczęła proponować nam później – kto ciekawy, jak wypadało nieoczywiste country w wykonaniu The National, ten powinien sięgnąć po ich debiut. Kolejne albumy to już jazda po różnych rockowych klimatach, choć gdzieniegdzie echa debiutu się odzywają.

Niecałe dwa lata po premierze “The National” amerykański zespół z Mattem Berningerem na wokalu poszerzył swój skład o multiinstrumentalistę Bryce’a Dessnera, którego brat Aaron działał w formacji już wcześniej. Wraz z pomocą Petera Katisa i Paula Hecka powstała płyta “Sad Songs for Dirty Lovers”, po premierze której do The National przylgnęła łatka najsmutniejszego zespołu świata.

Swoją najładniejszą piosenkę z drugiego studyjnego albumu kapela wystawiła już na samym początku. Otwierające krążek nagranie “Cardinal Song” rozczula nie tylko tekstem, ale i akustyczną melodią oraz pozbawionymi nadziei wokalizami Berningera. Klimaty nieobce “The National” przewijają się w takich utworach jak wzbogaconym smyczkami “90-Mile Water Wall”, “Fashion Coat” czy “Lucky You”. W spokojniejsze tony uderzają do pewnego momentu akustyczne “Thirsty” (razi jednak rozbudowana, choć oparta na powtórzeniach końcówka); rozmarzony indie rockowy kawałek “It Never Happened”; na swój sposób słodkie “Sugar Wife” oraz zyskujące po kilku odsłuchach “Patterns of Fairytales”, które przez dźwiękowe efekty brzmi, jakby zespół próbował wysłać swoją muzykę w kosmos. W intrygujące, choć bardziej ukryte za gitarami bity wyposażono wychillowane “Trophy Wife”. “Sad Songs for Dirty Lovers” skutecznie rozbudzają dynamiczne “Murder Me Rachael”; prowadzące do agresywnego zakończenia (Matt przechodzi samego siebie!) “Slipping Husband” oraz niemalże grunge’owe “Available”, które także może być niemałym zaskoczeniem dla osób, które poznały The National za sprawą ostatnich płyt.

Jeśli przyjmiemy, że każdy wykonawca ma swój przełomowy album, w przypadku The National śmiało tym mianem określić można płytę “Alligator” z 2005 roku. Dzięki niej fanbase zespołu znacząco się powiększyła, a sama kapela cieszyć się mogła z przychylnych opinii muzycznych dziennikarzy. Krążek przyniósł też pierwszy większy hit formacji – “Mr. November”. Przyznam jednak, że nie odkryłam jeszcze magii tej post-punkowej kompozycji, w której irytuje mnie walka między wokalami Berningera a głośną melodią. Podobnie dynamicznymi numerami są “Lit Up”, “All the Wine”, wpadające w ucho “Friend of Mine” (I’m getting nervous na na na na) i dziwaczne, gorączkowe “Abel”. Do moich ulubionych momentów “Alligator” należą jednak piosenki ze spokojniejszej, choć nienudnej puli. Warto więc zerknąć na indie rockowe, niegrzeczne “Karen” (Karen put me in a chair, fuck me and make me a drink); charakteryzujące się grą pianina “Daughters of the Soho Riots”; ponurą balladę “Val Jester” oraz skromne “City Middle” (końcówka!). Z pozostałych numerów ciekawie wypadają wiosenne “Secret Meeting” oraz enigmatyczne “Looking for Astronauts”, które grupa oparła na stałym, delikatnie folkowym rytmie.

Do albumu “Sad Songs for Dirty Lovers” miałam już bardzo wiele podejść. I mimo upływu lat płyta przysparza mi podobnych problemów. Z jednej strony w zaledwie dwa lata brzmienie The National zostało doszlifowane i dopracowane, lecz z drugiej ten zarejestrowany jakby za jednym podejściem debiut bardziej ujmował i sprawiał, że łatwiej mi było się identyfikować z kompozycjami amerykańskiej formacji. Ciężko jednak przejść obojętnie obok nowych tekstów, które lepszego szyldu jak “Sad Songs for Dirty Lovers” wymarzyć sobie nie mogły. Piosenki wypełniające krążek “Alligator” tylko umocniły pozycję The National w panteonie nowych gwiazd alt-indie rocka. Trzecia studyjna płyta Amerykanów jest zróżnicowana. Formacja na dobre odcięła się od alt-country przeszłości, prezentując nam różne odcienie gitarowej muzyki. Towarzyszą jej głębokie, barytonowe wokale Matta Berningera, który w utworach z dwóch recenzowanych wydawnictw pokazuje całą gamę emocji.

One Reply to “#1045, 1046 The National “Sad Songs for Dirty Lovers” (2003) & “Alligator” (2005)”

  1. Muzyka The National szczególnie smakuje mi jesienią 🙂 I faktycznie, chyba to od Alligatora zaczęła się moja sympatia do tego zespołu. W 2011 roku byłam na ich koncercie w Stodole. Największe wrażenie wywarło na mnie wtedy akustyczne wykonanie Vanderlyle Crybaby Geeks. Co to były za emocje! W sumie dawno nie widziałam ich na żywo, chyba muszę to zmienić 🙂

Odpowiedz na „YoudeetahAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *