#810 The National “Sleep Well Beast” (2017)

Premiera nowej płyty ulubionego zespołu to zawsze duże wydarzenie. Wielka radość, ale i spore wątpliwości. Czy podołali zadaniu? Czy byli w stanie przegonić samych siebie? A co, jeśli nowość kompletnie mi się nie spodoba? Przymknę oko i powiem “każdemu zdarzają się potknięcia” czy poszukam nowej formacji, która przejmie od nich miano mojej ulubionej kapeli? Nic chyba dziwnego, że nie od razu rzuciłam się na “Sleep Well Beast” The National.

Muzyka najsmutniejszego zespołu świata ma to do siebie, że nie daje się polubić od pierwszych chwil. Wiem to aż za dobrze, bo ich poprzedni krążek, “Trouble Will Find Me”, przyjęłam bardzo chłodno, by mimowolnie co jakiś czas do niego wracać i po roku stwierdzić, że ta płyta jest jedną z najlepszych rzeczy, jaka mnie dotąd spotkała. Minimalistyczne, indie rockowe brzmienie formacji bardzo mnie poruszyło, a melancholijny nastrój płynący z ich nagrań szybko się udzielił. W tym niespiesznym graniu mało rockowej spontaniczności, choć na “Sleep Well Beast” The National pozwalają sobie na wyskoki w stronę mocniejszych dźwięków. Chwilami także – czego nie próbowali wcześniej – adaptują na własne potrzeby elektronikę.

Płytę rozpoczyna jedna z najbardziej rozczulających kompozycji w twórczości formacji. W “Nobody Else Will Be There” pianino spotyka się z delikatnymi, komputerowymi wstawkami. Nad całością góruje jednak łagodny baryton Matta Berningera, nadający utworowi jeszcze smutniejszego wydźwięku. Przełamaniem tego minorowego nastroju – przynajmniej w warstwie muzycznej – jest druga propozycja na trackliście. “Day I Die” szybko wpada w ucho, będąc numerem prostym i niezbyt zachwycającym, ale za to bardzo przebojowym i stworzonym pod koncerty. Do żywszych nagrań należą także “The System Only Dreams in Total Darkness” i “Turtleneck”. Pierwsza z piosenek przekonała mnie do siebie dopiero chwilę temu, nie stając się moim ulubionym singlem w karierze The National, ale punktując niesamowitymi, przesterowanymi gitarami. Fanów ostrzejszych dźwięków zainteresować powinna piosenka “Turtleneck”. Tak brudnego, garażowego rocka The National nam jeszcze nie sprezentowali. Samego siebie w utworze przechodzi Berninger, którego wokal jest pełen złości, agresji, niezadowolenia. Jego wykonanie nie powinno dziwić. Piosenka, w której padają takie słowa jak just another man, in shitty suits, everybody’s cheering for, jest jego reakcją na wyniki ubiegłorocznych wyborów prezydenckich w USA*. Mimo politycznego wydźwięku, którego – szczerze mówiąc – mam już po dziurki w nosie, “Turtleneck” należy do moich ulubionych momentów płyty.

Inne highlighty? Podoba mi się zbudowane na syntezatorowym bicie “Walk It Back”. Jest to bardzo lekki, odprężający utwór. Zaskakuje “I’ll Still Destroy You”. Kompozycja sprawia wrażenie, jakby pod jednym tytułem ukryły się trzy różne piosenki – kto by pomyślał, że ambientowy początek przejdzie w cichsze folkowe granie by zakończyć się kakofonią rockowo-smyczkowych dźwięków? Ładniej jednak brzmią bardziej stonowane utwory z podszytą elektroniką balladą “Guilty Party” (od razu robi się smutno, gdy zrezygnowanym głosem Matt zawodzi: It’s nobody’s fault. No guilty party. We just got nothing. Nothing left to say); mniej nowoczesnym, eleganckim “Carin at the Liquor Store”; melancholijnym, niemalże popowym “Dark Side of the Gym” (co ciekawe tytuł zaczerpnięto z tekstu “Memories” Leonarda Cohena) czy w końcu rozmarzonym, przytłumionym numerze tytułowym na czele. Album dopełniają udane, choć mniej zajmujące piosenki: “Born to Beg” i “Empire Line”.

The National nadal robią to, co umieją najlepiej – nagrywają poukładane, pozbawione szaleństwa kompozycje. I chociaż nie w głowie im wielkie, ryzykowne eksperymenty (elektronika zastosowana na “Sleep Well Beast” nie dominuje, lecz jedynie delikatnie muska poszczególne utwory) każdą kolejną płytą potrafią mnie zainteresować. I poruszyć. Oj tak, emocje kreślone przez zespół z łatwością mi się udzielają. Siódmym studyjnym wydawnictwem The National nie wyzbywają się łatki najsmutniejszego bandu świata. Tu wciąż królują niewesołe opowieści o miłości i otaczającym nas świecie. Idealna płyta na szarą jesień. Czy najlepsza w dyskografii Amerykanów? Na to pytanie najlepiej sobie odpowiedzieć za kilkanaście lat. Ta muzyka jest jak wino, które z takim upodobaniem na każdym koncercie pije Matt Berninger.

Warto: Turtleneck & Sleep Well Beast

* A tak na marginesie – o czym ci wszyscy artyści by śpiewali, gdyby historia potoczyła się inaczej?

5 Replies to “#810 The National “Sleep Well Beast” (2017)”

  1. Hmm, szczerze mówiąc nigdy specjalnie nie interesowałem się muzyką The National i dlatego bardziej zainteresował mnie komentarz z gwiazdką 🙂 Przesłuchałem więc “Turtleneck”, piosenka okej, ale najbardziej spodobał mi się wokal, bo taki trochę inny, niż w pozostałych piosenkach. A o czym by oni wszyscy śpiewali… – nie mam pojęcia, tematy się chyba skończyły 😉

  2. Podoba mi się “Day I die” i “Turtleneck”. Reszta też jest w porządku, ale dopiero po kilku odsłuchaniach przekonuję się do całości.

  3. Lubię tę płytę, z piosenek najbardziej “Turtleneck”. Niestety nie mam porównania do wcześniejszej twórczości. Myślę, że gdyby nie polityka, śpiewaliby o miłości – przecież tyle już piosenek o niej powstało, powstaje i jeszcze powstanie. 😉

    Nowy wpis na goodsoundsvibes.blogspot.com
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *