Czarno-biała stylistyka, naturalność, surowość. Na poprzednim wydawnictwie (“Here” z 2016 roku) Alicia Keys odsłaniała wszystkie karty. Od początku kariery trwającej już dwie dekady amerykańska artystka nie starała udawać się kogoś, kim nie jest, ale jeszcze nigdy nie była tak rozemocjonowana i brutalnie momentami szczera. Na parokrotnie przekładany album “ALICIA” wokalistka wpuszcza więcej światła, sięga po okazalszą paletę barw, zaprasza znajomych i przyznaje, że nie chce już skupiać się na gatunkach.
Imponująco wypada lista sław, które do swojego świata wpuściła Alicia. Mnie zdecydowanie najbardziej ekscytowały wieści o duetach z Sampha, Snoh Aalegra i Jill Scott. Oczekiwania z rzeczywistością lubią się rozmijać, i przyznać muszę, że i w tym przypadku tak było. W spokojnym “You Save Me” dopiero za którymś odsłuchem dostrzegłam Snoh, zaś powściągliwe “Jill Scott” (tak, kolaboracja z rozgadaną Jill Scott) przyjemnie odpręża, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że te dwie razem mogły stworzyć coś większego. W przypadku elektro-soulowego “3 Hour Drive” nie wiem, czy faktycznie jest się czym zachwycać, czy po prostu tak stęskniłam się za nieoczywistym wokalem Sampha, że uważam ten duet za jeden z najlepszych na “ALICIA”.
Jednak nawet Sampha ustąpić musi Miguelowi, który swoim ciepłym wokalem dotrzymuje towarzystwa rozmarzonej Keys w prostym, rhythm’and’bluesowym, wzbogaconym dźwiękami gitary akustycznej nagraniu “Show Me Love”. Lubię również sięgać po minimalistyczne, gitarowe “So Done” (feat. Khalid). W jeszcze skromniejsze tony uderza nowocześniejsze “Me x 7” (feat. Tierra Whack). Nie przekonuje mnie za to duszne, tropikalne “Wasted Energy” (feat. Diamond Platnumz), który to numer działa na mnie po prostu usypiająco.
Dwie najlepsze kompozycje Alicia wrzuciła na sam koniec wydawnictwa, jakby dając nam znać, że cierpliwość zostanie nagrodzona. Zarówno “Perfect Way to Die”, jak i “Good Job”, to społecznie zaangażowane (szczególnie tekstowo porusza drugi z utworów dedykowany tym, którzy stoją na pierwszej linii frontu walki z covidem) balladowe numery, w których otrzymujemy klasyczną Keys – siedzącą przy pianinie i pięknie śpiewającą. Soulowe zapędy Amerykanki ujawniają się także w natchnionym, wzbogaconym smyczkami “Truth Without Love”. Na parkiety wyciąga nas za to elektro-funkowe, jadące na wyrazistych bitach “Time Machine”, które do pozostałych punktów albumu pasuje jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Delikatne taneczne brzmienia przewijają się i w “Authors of Forever”. Swoją popową stronę wokalistka pokazuje w gitarowym, współtworzonym z Edem Sheeranem “Underdog”. Jest to niestety jedna z najbanalniejszych piosenek w jej dyskografii.
Chociaż na płycie “ALICIA” Alicia Keys wykazuje zainteresowanie różnorodnością dźwięków i chętnie wstaje od pianina, by zaakcentować inne instrumenty (mam wrażenie, że na żadnym ze wcześniejszych krążków nie była aż tak za wykorzystaniem gitar akustycznych), jej premierowe kompozycje brzmią zaskakująco skromnie i odprężająco, chociaż ich tematyka nie zawsze jest optymistyczna. Alicia ponownie stała się obserwatorką szarej rzeczywistości, lecz tym razem mniej w jej nagraniach tych emocji, od których tak kipiało “Here”. Jest… przyjemnie. Ale niewiele więcej.
Warto: Show Me Love & Perfect Way to Die & Good Job
Podzielam Twoje zdanie. Bardzo przyjemnie się tej płyty słuchało. Trochę single rozbudziły we mnie ciekawość co do tego albumu. Pozostałe utwory nie są tak charakterystyczne, ale mimo wszystko całkiem dobry materiał z tego wyszedł.
Nie jest to “Here”, ale też dziwne, żeby Alicia miała się powtarzać płytę po płycie. Co prawda nie wszystkie piosenki na nowej płycie podobają mi się tak samo, trochę też za dużo gości, którzy niekoniecznie są potrzebni, ale powiem, że “Underdog” podoba mi się bardzo. Poza tym “Gramercy Park”, “Perfect Way to Die” i numer z Jill Scott. Ta płyta powstawała tak długo, że kiedy spojrzy się na to, kiedy na singlu było “Time Machine” to są to jakieś muzyczne lata świetlne. I trochę to niestety na tej płycie czuć.
Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis.