RECENZJA: Sevdaliza “Shabrang” (2020) (#1246)

Pochodząca z Iranu, a zamieszkująca Holandię Sevda Alizadeh początkowo kroczyła zupełnie inną ścieżką. Marzyła jej się kariera koszykarki w drużynie narodowej, lecz miłość do muzyki okazała się być silniejsza i szybko artystka zamieniła boisko na studio nagraniowe. Na kolejną zmianę zawodu się nie zanosi, gdyż słuchacze pokochali enigmatyczną Irankę.

Na muzycznej scenie Sevdaliza (jak przedstawia nam się dziś wokalistka) pojawiła się przy dźwiękach kompozycji “Colorblind” i szybko do dyskografii dorzuciła epki “The Suspended Kid” i “Children of Silk”, by w 2017 roku oczarować łączącą trip hop, art pop i r&b płytą “ISON”. Jednak gdyby nie sama postać Sevdalizy, wydawnictwo to byłoby tylko kolejnym albumem w katalogu premier. Artystka zadbała o dostarczenie nam niezapomnianych wrażeń, przygotowując kompozycje pełne trudnych do nazwania emocji. Łatwa, jednowymiarowa muzyka nie jest dla niej, co udowadnia i “Shabrang”.

Zwrócenie się w stronę Bliskiego Wschodu i odkrywanie własnych korzeni są na drugim studyjnym krążku Sevdalizy znacznie bardziej wyczuwalne aniżeli na “ISON”. Echa perskiej mitologii pobrzmiewają już w samym tytule wydawnictwa, które zaczerpnięto od konia jednego z książąt zmuszonego do bronienia swego dobrego imienia. Pojawiają się tu również i dźwiękowe smaczki, a także przemycanie ojczystego języka. Piosenkowym zwieńczeniem tej wycieczki do kraju przodków jest “Gole Bi Goldoon” z repertuaru irańskiej wokalistki Googoosh. Sevdaliza przerobiła ten numer na własną modłę, dopasowując go do mrocznej, surowej stylistyki “Shabrang”. Lżejszą kompozycją jest zaaranżowane na pianino senne “Habibi”, choć do mnie szybciej trafia ogniste “Lamp Lady” czy rozedrgane (wokale!), trzymające w napięciu nagranie tytułowe.

Tytułami bardzo dobrych utworów można rzucać jak z rękawa. Moim numerem jeden od chwili premiery tego albumu jest “All Rivers at Once” – awangardowy, alt rockowo-folkowy numer o lekko rozgorączkowanej atmosferze. Podobają mi się też balladowa, przygnębiająca “Joanna” o przeszywających na wylot smyczkach; elektroniczne, wprowadzające w trans “Darkest Hour”; pełne wokalnych eksperymentów “Human Nature”; naprawdę ostre “Rhode” o gitarowej solówce, której nie sposób przemilczeć; oraz niosące w sobie pewien spokój “Comet”, w którym to numerze Sevdaliza postawiła na klasyczną, elegancką aranżację. W pamięć zapadają także takie kompozycje jak podszyte wyrazistszym, najtisowym bitem “Wallflower” czy bardziej mainstreamowe, rhythm’and’bluesowe “Oh My God” o wpadającym w ucho refrenie.

Mocno poturbowana jest Sevdaliza (pochodząca z Iranu, a zamieszkująca w Europie wokalistka) na okładce swojego albumu “Shabrang”. I taka też jest dusza każdego słuchacza, który zetknął się z tym krążkiem. Sevdaliza w swoich kompozycjach odsłania się przed nami jak mało która wokalistka. A w tym samym momencie udaje jej się nas intrygować, hipnotyzować i sprawiać wrażenie tajemniczej, mitycznej postaci. Jej nowa płyta trzyma poziom “ISON”, ale jest surowsza i mroczniejsza, choć więcej tu piosenek łatwiej przyswajalnych i wyposażonych w refreny, które potrafią błąkać się po głowie. U Sevdalizy nadal króluje art pop wymieszany z alt r&b i trip hopem, a partneruje im większa niż poprzednio gama żywych instrumentów.

Warto: All Rivers at Once & Lamp Lady & Darkest Hour

3 Replies to “RECENZJA: Sevdaliza “Shabrang” (2020) (#1246)”

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *