RECENZJA: Natalie Bergman “Mercy” (2021) (#1326)

Kiedy patrzymy na dyskografię amerykańskiej wokalistki Natalie Bergman rozum podpowiada nam, że jest stosunkowo nową postacią na muzycznej scenie. Jedna płyta, kilka singli, ze dwie epki. Tymczasem artystka zaczęła dobrą dekadę temu zdobywając doświadczenie w rodzinnym zespole Wild Belle, którego działalność przerwało wydarzenie mające ogromny wpływ na samą Bergman i płytę, jaką wydała pod własnym imieniem.

W 2019 roku w tragicznym wypadku samochodowym zginął ojciec wokalistki. W wyniku tego zdarzenia Natalie postanowiła zaszyć się w jednym z klasztorów położonych w Nowym Meksyk. Odbyta przez nią duchowa podróż zaowocowała mocno uduchowionymi, natchnionymi nagraniami, które złożyły się na wydawnictwo “Mercy”. Płyta łącząca folk z elementami gospel i vintage’owym popem wydana została przez należącą do Jacka White’a wytwórnię Third Man Records, co samo w sobie jest dobrą rekomendacją.

Natalie Bergman nie miała ochoty tworzyć albumu pesymistycznego i obudowanego posępnym nastrojem, choć nie ucieka od wydarzenia, które zostawiło wyrwę w jej sercu. Poświęcona mu jest akustyczna kompozycja “Home at Last” – tak emocjonalnej, choć prostej piosenki o poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, co staje się z ukochaną osobą po śmierci, dawno nie słyszałam. Natomiast chwilę, w której Amerykance przekazano nieszczęśliwą wiadomość, oraz jej następstwa przybliża eleganckie “Last Farewell”. Oba kawałki chwytają mocno za gardło. Do spokojniejszych momentów krążka należą także wzbogacane chórkami, zahaczające o country “The Gallows”; kołyszące “Your Love Is My Shelter” (jeśli jesteście fanami Lany Del Rey, ta piosenka jest dla was) oraz “He Will Life You up Higher”, w którym barwa głosu Natalie przypomina mi tę, którą pochwalić się może Jessica Pratt.

Świetnie wypadają utwory, w których Natalie zdaje się inspirować żeńskimi grupami wokalnymi wprost z lat 60. Wystarczy tylko zerknąć na słodkie, niespieszne “Shine Your Light on Me” oraz “Sweet Mary”. Niedosyt zostaje po wysłuchaniu półtoraminutowego “You Make My World Go Round”, które brzmi jak wstęp do zjawiskowego, psychodelicznopopowego numeru, a przechodzi w hippisowskie “Paint the Rain”. W międzyczasie otrzymujemy jeszcze odczytujące americanę “I’m Going Home”; lekko infantylne (ten klaskany rytm…) “I Will Praise You” oraz “Talk to the Lord” będące najbardziej gospelowym momentem “Mercy”.

Ogromna strata, z której narodziła się wiara i nadzieja stała się podstawą debiutanckiej płyty Natalie Bergman. Album “Mercy” nie jest wydawnictwem, które nas przeczołga, choć momentów, w których serce może pęknąć na pół trochę tu jest. To raczej zestaw ponadczasowych piosenek, które pomagają nam przeniknąć do duszy artystki. Mnie ujęły także inspiracje klimatami retro, które sprawiają, że tych utworów po prostu lepiej się słucha. Propozycja nawet dla tych, którzy nie są gorliwymi katolikami.

Warto: Home at Last & Sweet Mary

One Reply to “RECENZJA: Natalie Bergman “Mercy” (2021) (#1326)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *