RECENZJA: Imagine Dragons “Loom” (2024) (#1498)

Można ich lubić bądź też nie, ale przyznać trzeba, że od ponad dekady konsekwentnie budują swoją markę. Amerykańska kapela Imagine Dragons przyzwyczaiła nas do wydawania albumów, które może i nie znajdują nie wiadomo ilu nabywców, ale które zawierają choć kilka tak mocnych singli, że naprawdę nie trzeba śledzić ich kariery by wiedzieć, że grupa powróciła z nowymi piosenkami. Ja w taki sposób dowiedziałam się o nadejściu “Loom”.

Tegoroczny krążek – już szósty w dyskografii Imagine Dragons – jest w wielu aspektach wydawnictwem specjalnym. Kompozycje powstały po rozpadzie wieloletniego małżeństwa lidera zespołu, Dana Reynoldsa. Przed przystąpieniem do prac nad “Loom” z kapelą pożegnał się perkusista Daniel Platzman. Sama płyta jest także najkrótszym dziełem, jakie wyszło spod ręki Smoków, stojąc w opozycji do dwupłytowego, niemalże dwugodzinnego wydawnictwa “Mercury – Acts 1&2”. Teraz z Imagine Dragons nie spędzamy nawet pół godziny.

Wybrana na utwór rozpoczynający “Loom” piosenka “Wake Up” spełnia swoją rolę nagrania, które ma nas pobudzić, naładować energią i zainteresować kolejnymi propozycjami Amerykanów. Jest to bowiem kompozycja intensywna, o hip hopowym feelingu nałożonym na dynamiczny, lekko nerwowy pop rock. W inną stronę skręca “Nice to Meet You” – indietroniczny, wakacyjny numer, przy którym można się wyluzować, bo za chwilę przychodzi kolejne uderzenie w postaci kapitalnego singla “Eyes Closed” utrzymanego w rockowo-elektronicznej stylistyce. Jedną z ciekawszych nowości jest “Kid” o wyrazistym perkusyjnym rytmie i niewyraźniej melorecytacji – ten miks hip hopu i alt rocka kojarzyć się może z Gorillaz. Dobrze słucha się też chóralnego (refren!) “Take Me to the Beach”, muśniętego reggae “Gods Don’t Pray” czy “Fire in These Hills”, którego produkcja skrywa zarówno dźwięki saksofonu jak i taneczne, chłodne bity.

Krótsza, ale intensywniejsza niż wcześniejsze – taka jest płyta “Loom” Imagine Dragons. Niesiony niewesołymi prywatnymi zawirowaniami Dan Reynolds przy pomocy kolegów z zespołu przełożył swój smutek i ból w porcję kompozycji może nie przełomowych, ale na pewno nie powielających swoich pomysłów. Dzieje się tu sporo, a niektóre dźwiękowe rozwiązania potrafią zaskoczyć. Nad całością wciąż góruje donośny wokal Reynoldsa. Najlepsze wydawnictwo Imagine Dragons? Nie, choć po ostatnich krążkach ten jest niczym przebudzenie po męczącym śnie.

Warto: Eyes Closed & Kid

___________

Night VisionsSmoke + MirrorsEvolve Origins ♥ Mercury – Act 1

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *