Wychowywana w tradycyjnego, zimbabwejskiej rodzinie Rachel Chinouriri późno odkrywała piosenki, w jakich zasłuchiwali się jej brytyjscy rówieśnicy. Trafiła na twórczość Lily Allen i Daughter, lecz jej własne brzmienia nie mają w sobie nic z popowej przewrotności wokalistki czy indie folkowej wrażliwości wspomnianej grupy. Rachel chwyciła za gitarę i postanowiła zostać nową gwiazdą brytyjskiej sceny indie-pop-rockowej.
Swój debiutancki krążek, ponuro, ale i intrygująco zatytułowany “What A Devastating Turn of Events”, afrykańska wokalistka wydawała z ramienia znaczącej wytwórni Parlophone, która w swoim katalogu ma także takich wykonawców jak Coldplay, Gorillaz czy Morrisey. Namówiona przez swoich szefów poleciała do Los Angeles tworzyć nowe piosenki, lecz zupełnie nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Swoje rozczarowanie Ameryką wyraziła w hałaśliwym, gitarowym nagraniu “The Hills”. Pozostałe kawałki to ukłon w stronę Wielkiej Brytanii, przywiązanie do Londynu, historie, które w tym mieście się wydarzyły, i które miały niemały wpływ na naszą dzisiejszą bohaterkę.
Otwierająca płytę kompozycja “Garden of Eden” należy do najlepszych jej momentów. Lekkie wokale i odgłosy natury kontrastują ze złowrogimi bębnami. Luźniejszą piosenką jest melorecytowane “It Is What It Is”, któremu uroku nadają gwizdy. Delikatniejszym numerem, który także szybko przypadł mi do gustu, jest harmonijne “Pocket”. Uwielbiam również “Cold Call”, w którym brzdąkanie gitary przerywane jest przez narastające, porywające perkusyjne sztuczki. Samą siebie Rachel przechodzi w utworze tytułowym. Pop soulowa kompozycja to mroczna opowieść o samobójstwie młodej dziewczyny. Świetny storytelling i sporo emocji ukrytych za nieprzesadnie przygnębiającymi melodiami – tu czuć ducha zawsze szczerej Lily Allen.
Z drugiej jednak strony sporo tu piosenek, które zdarza mi się pomijać. Nie czerpię większej przyjemności ze słuchania pop rockowego “Never Need Me”, które brzmi jak kawałek z młodzieżowego filmu Disney’a, czy bedroom popowego, dłużącego się “Dumb Bitch Juice”. Także i spokojniejsze, powtarzalne “All I Ever Asked” czy jakby improwizowane “My Everything” z chaotycznymi backing vocals nie zostały długo na mojej playliście.
Rachel Chinouriri nagrała album, który lepiej wygląda na papierze aniżeli w głośnikach. Nie mamy na szczęście do czynienia z tytułowym katastrofalnym obrotem wydarzeń, lecz dużo bardziej pochodząca z Zimbabwe artystka podoba mi się w pojedynczych trackach niż non stop przez niemalże pięćdziesiąt minut. Czego zabrakło? Przede wszystkim większych emocji, bo opowiadane przez nią historie (m.in. o rodzinie czy minionych miłościach) na to zaangażowanie faktycznie zasługują. Nie do końca też zachwycam się jej głosem, który szczególnie w ostrzejszych kawałkach daje się zdominować instrumentom. Mogło być lepiej.
Warto: Garden of Eden & What a Devastating Turn of Events