RECENZJA: Lava La Rue “STARFACE” (2024) (#1507)

Jeden mixtape. Trzy epki. Przy okazji krótka przygoda w modelingu, zainteresowanie się reżyserowaniem muzycznych klipów i czynny udział w kolektywnie NiNE8. Lava La Rue, w której żyłach płynie mieszanka krwi łotewskiej, jamajskiej i brytyjskiej, od dawna dzieli się z nami efektami swoich kreatywnych pomysłów, lecz dotąd brakowało jej jednego – pełnoprawnego longplay’a. Ten w końcu ukazał się w połowie lipca.

Po przyzwyczajeniu nas do krótszych form artystka stwierdziła, że skoro debiutuje się raz, to dać z siebie trzeba wszystko. I dała – aż siedemnaście utworów. Szczęśliwie nie przekłada się to na zbyt długi czas trwania, bo na spokojnie znaleźć można niecałą godzinę, by wejść do świata “STARFACE”. A raczej stać się pasażerem jej statku kosmicznego, bo – zgodnie ze słowami samej zainteresowanej – słuchanie tej płyty ma być jak lot w przestrzeń pozaziemską.

Wstęp do płyty “STARFACE” jest niczym rozpoczęcie starego, hollywoodzkiego filmu – eleganckie smyczki zdominowały “A Star Journey Begins…” nie mając nic wspólnego z dalszą częścią albumu, gdzie dominują gitary. Retro vibe w wakacyjnym klimacie wyczuwalny jest jednak we wzbogacanym dęciakami nagraniu “Better”. Sporo letniego luzu mają w sobie także takie kawałki jak “Sandown Beach” czy “Humanity”. Hałaśliwiej robi się za sprawą kompozycji “Manifestation Manifesto”, indie rockowego, mało klimatycznego “Change”, czy tą głośnością wręcz żonglującym, pełnym gitarowych solówek “Shell Of You”.

Romantyczna strona Lava La Rue do głosu dochodzi w kołyszącym, łagodnym “Celestial Destiny” – w takiej piosence widzę Kali Uchis. Słuchając “STARFACE” takich podobieństw jeszcze kilka można wyłapać. “Aerial Head” to psychodelia inspirowana Tame Impala i tylko ta świetna, nonszalancka melorecytacja podpowiada, że to wciąż niepokorna Lava. Gdyby zaś Kevin Parker wziął się za produkowanie Gorillaz, efektem mógłby być kosmiczny, rozmyty utwór “Fluorescent / Beyond Space”. Wyznaczająca rytm perkusja w “Lovebites” prowadzi do kobiecego, elektro-nu disco refrenu, w którym słyszę Goldfrapp. To, obok przebojowego, ejtisowego “Push N Shuv” najbardziej przystępna piosenka na krążku. Ja jednak wolę lekki chaos, stąd moje zasłuchiwanie się w monumentalnym, rozpędzonym “Starface’s Descent” czy metalicznym, mroczniejszym “Poison Cookie”.

Dekady temu David Bowie pozował z błyskawicą wielką na pół twarzy i wmawiał nam, że przybył z kosmosu. Dziś Lava La Rue swoje oblicze ozdabia brokatową gwiazdką i w ten kosmos także stara się nas zabrać. “STARFACE” nie jest jednak albumem pełnym futurystycznych brzmień. Brytyjska wokalistka postawiła raczej na psychodeliczne jazdy po minionych dekadach. Obserwuję ją od dłuższego czasu i nie przestaje podobać mi się jej szczere podejście do muzyki. U niej nie ma kalkulacji i parcia na szkło. Nagrywa to, co jej w duszy gra. A że jej dusza jest kolorowa, to i muzyka mieni się wieloma barwami.

Warto: Poison Cookie & Aerial Head

________________

LetraButter-FlyHi-Fidelity

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *