Z 30 Seconds to Mars mam spory problem. Poznałam ich bliżej przy okazji albumu „This Is War”, z którego, notabene, nie pamiętam nawet „Escape” czy „Night of the Hunter”, które przecież mi się podobały. No trudno. Z niemalże czystym kontem usiadłam do czwartej studyjnej płyty grupy – noszącej interesujący i zarazem intrygujący tytuł „Love Lust Faith + Dreams”. I doświadczyłam metaforycznej jazdy rollercoasterem. Raz byłam na zespół zła, raz brzmienie nowego krążka kupowałam. Stwierdziłam więc, że ustanę po środku. Ani mnie jakoś szczególnie nie zachwyca, ani też nie irytuje czy dołuje. Recenzje albumu, z jakimi się zetknęłam, były bardziej bezkompromisowe. Niektórzy wytykali zespołowi pójście w komercję, inni cenili to, że band się rozwija. I komu tu przyznać rację… .
„Love Lust Faith + Dreams” porównać mogę do „This Is War” – ponownie elektronika zmieszana została z rockiem. Jednak a najnowszej płycie 30 Seconds to Mars użyta została odważniej. Nad brzmieniem albumu czuwał oczywiście frontman zespołu – Jared Leto. Pomagał mu znany brytyjski producent Steve Lillywhite (ma na koncie współpracę m.in. z U2, The Killers oraz Matchbox Twenty). Razem stworzyli płytę pełną kontrastów: z jednej strony sięgnęli po nieco już nudną a na pewno przechodzoną elektronikę, z drugiej pozostali wierni rockowemu graniu.
Zaczyna się od „Birth”. Narodziny nowego stylu zespołu? W pewnym stopniu tak. Dla mnie jednak nagranie to przykład tego, co chciałbym otrzymywać od 30 Seconds to Mars zawsze – orkiestrowy rozmach, szybki rytm, niepokojący, pełen dramatyzmu klimat oraz niezwracająca na siebie zbytniej uwagi elektronika. Epickie nagranie, które mogłoby znaleźć się nawet na albumie Woodkida. Aż szkoda, że piosenka ta trwa jedynie dwie minuty. Wprowadza nas do „Conquistador” – najmocniejszego nagrania na „Love Lust Faith + Dreams”. Następujące po nim „Up In the Air” jest dość komercyjnym utworem. Nie dziwi mnie, że ten stadionowy numer wybrany został na singiel promujący krążek. Jest to bowiem piosenka, która może porwać do zabawy niemalże wszystkich. Już wyobrażam sobie te wypełnione po brzegi sale koncertowe i ludzi wtórujących Jaredowi z ooooo. Na początku zaliczałam „Up In the Air” do najgorszych nagrań na „Love Lust Faith + Dreams”, jednak stwierdziłam, że elektroniczno-balladowe „City of Angels” jest gorsze. Szkoda, że zespół nie zdecydował się na jedną rzecz – albo elektroniczny, szybki kawałek, albo piękna, prosta ballada. Bo mieszanka przyprawia mnie o ból głowy.
„The Race” zaczyna się trochę tandetnie – klubowy rytm kojarzy mi się z kiczowatymi tanecznymi nagraniami. Zespół dodał wprawdzie w dalszej części piosenki (dokładnie – w refrenie) trochę gitar, ale to nie wystarczyło. Moim zdaniem „The Race” to najsłabsza kompozycja na krążku. Na szczęście odsapnąć możemy przy balladzie „End of All Days” – pełnej emocji i delikatnie podszytej elektronicznym bitem. Ciekawą propozycją jest nagranie „Pyres of Varanasi”, gdzie orkiestra zestawiona została z komputerowymi dźwiękami. Przez prawie dwie minuty piosenki słyszymy jedynie samą melodię. Jared włącza się dopiero później. I to tylko na chwilę. Jeśli ktoś ma ochotę na instrumentalny kawałek 30 Seconds to Mars, polecić mogę łagodne, magiczne „Convergence”.
Co jeszcze przygotował dla nas zespół? Chociażby spokojne (a nawet zbyt spokojne i przez to usypiające) „Bright Lights” oraz całkiem interesujące, taneczne (!) „Do Or Die”, które świetnie sprawdzi się podczas koncertów. Pod koniec „Love Lust Faith + Dreams” czeka na nas jeszcze tajemnicze, nieco agresywne (świetne wykonanie Jareda Leto) „Northern Lights” oraz pięknie akustyczne (na początku) i orkiestrowe, filmowe (w dalszej części) „Depuis le Debut”, który przyciąga moją uwagę na dłużej niż wszystkie inne piosenki z czwartej płyty zespołu razem wzięte. A delikatna końcówka, w której słyszymy dźwięki dobiegające z pozytywki, stanowi ładne zakończenie przygody z „Love Lust Faith + Dreams”.
Czemu po tych całkiem pozytywnych słowach na temat najnowszego albumu 30 Seconds to Mars ocena jest taka, a nie wyższa? Ponieważ oceniam całokształt. Pojedynczo utwory zespołu robią lepsze wrażenie, razem nieco nudzą. Wyczułam również małe niezdecydowanie – obok wspaniałego, wielkiego „Birth” mamy zwykłe, elektroniczne „The Race”. Obok filmowego „Depuis le Debut” – zwyczajne „Up In the Air”. Jakby 30 Seconds to Mars woleli powoli iść do przodu, niż zrobić jeden, znaczący krok. Poza tym słuchając „Love Lust Faith + Dreams” brakowało mi większej ilości rockowych, mocnych dźwięków. Jedno „Conquistador” sprawy nie załatwi. Mimo wszystko krążek ten dotarł do mnie szybciej niż „This Is War”. Przyjemniej się go słucha.
Jakoś nigdy mnie do zespołu nie ciągnęło, więc słabo znam ich twórczość.
Album jest z jednej strony przełomowy w ich karierze, ponieważ sięgnęli po coś innego, dla nich nowego, ale z drugiej strony tworzenie na siłę czegoś co znajdzie większą rzeszę odbiorców nie jest dobrym posunięciem. Album jest na przyzwoitym poziomie, podoba mi się – ale mam takie zdanie jak Ty – w całości ten album pokazuje lekkie niezdecydowanie jak ten album miał wyglądać. Chyba, że to był zamierzony efekt, aby pozostawić słuchacza w lekkim chaosie. Jeśli tak – to wyszło im to bardzo dobrze! 🙂 Swoją drogą, podoba mi się ten album, jest jednym z lepszych, które wydali.
W ogóle nie znam ich twórczości ;D Kojarzę tylko z nazwy 😉 Nowa recenzja – Skylar Grey – “Don’t Look Down” [ http://papparazzimusic.blogspot.com ]
Nie słucham ich płyt ani takiej muzyki ale jedyna piosenka jaka mi się ich spodobała to Up In the Air.
No właśnie, mam ten sam problem co ty.
Poprzednie albumy zespołu znam na wylot, ale „Love, Lust, Faith + Dreams” jeszcze nie przesłuchałem. Boje się, że jak wezmę się za album, to mój stosunek do Marsów zmieni się diametralnie. Znam chyba dwa numery z nowej płyty i kompletnie mi nie podchodzą. Zdecydowanie wolę “starszy” zespół.
Również lubię “Depuis Le Debut”, ale “Conquistador” i “Convergence” nie podoba mi się. Szkoda że na płycie nie ma utworów, które od razu wpadną w ucho. Momentami album jest zbyt komputerowy i nudny. Nowy post zapraszam http://www.PatriciaxLife.blogspot.com
Nie podoba mi się “Up in the Air”. Nie wiem, czy sięgnę po cały album 😉
U mnie nowa recenzja, zapraszam 🙂
Zuźka, tak się składa, że zgadzam się z każdym zdaniem 😀 Pozdrawiam 😉
Nie przepadam za tym zespołem i nigdy nie interesowałam ich twórczością ale mi singiel Up In the Air mi wpadł w ucho:)
nigdy nie sluchalem tego zespolu ale lubie Up In The Air hot-hit-lista.blogspot.com
A mnie sie nie podobaly ani wczesniejsze plyty zespolu ani ten. Wole Jareda jako aktora.
Zespół znam, jednak nie wiem czemu nie mogę się do niego przekonać, a jest w moim klimacie. Hmm…
Na blogu http://www.DuskaB.blogspot.com został opublikowany nowy post.
ZAPRASZAM :))
Długo ich słucham chociaż powoli to już nie moje klimaty choć od nich zaczynałam 🙂 A album bardzo mi się podoba
Muzyka nie dla mnie, nie mogę się do nich przekonać. U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam 🙂
Zakochałam się w piosence Convergence
http://www.vanessa-actress.blog.onet.pl
ja najbardziej kojarzę ich z piosenką this is war i to jest chyba jedyna piosenka, która mi się spodobała, ale conquistador, też niczgo sobie.
nowa notka
{theQueen.blog.onet.pl}
Przeokropny album, jak dla mnie. Niesamowicie nudny, a “Up in the Air” to obok utworów will.i.ama jedna z najgorszych piosenek tego roku.
Nowa recenzja: “Wild Ones” Flo Rida (fizzz-reviews.blogspot.com)
Podoba mi się “Up In the Air” 🙂
Lipa, wstyd i hańba.
Najnowszy album 30stm to totalna porażka. Po wydaniu płyty “This Is War” bałem się, że zespół pójdzie w zakichane elektroniczne dźwięki i popowe wstawki. Jared co z Tobą?
Gdzie takie kawałki jak “R-evolve”, “Was it a Dream”, czy choćby “The Kill”?
Ehh… Szkoda słów.