#431, 432 Billie Joe + Norah “Foreverly” & Alexandra Strunin “Stranger”

On – wybuchowy, żywiołowy, mający na koncie kilka skandali. Ona – spokojna, skromna, czysta jak łza. Czy tych dwoje w ogóle mogło zamienić ze sobą choć słówko nie działając sobie na nerwy? Okazuje się, że nie tylko wymienić parę zdań, ale i… nagrać wspólny album.

Tajemniczy on jest Billie Joe Armstrongiem, liderem punk rockowego, działającego od ponad dwudziestu lat zespołu Green Day. Z kolei ona to Norah Jones, jazzowa wokalistka, której debiutancki (znakomity!) album „Come Away With Me” w swoich domach ma ponad dwadzieścia pięć milionów osób. Jak to się stało, że tych dwoje postanowiło połączyć siły we wspólnym projekcie? Powiem wam, że sama nie wiem. Pojawienie się „Foreverly” skutecznie zaburzyło moją ciekawość, dlaczego album ten został nagrany. Jednak znając oboje artystów na pewno nie zostało to zrobione dla kasy. Dla mnie „Foreverly” jest raczej pięknym, choć niespodziewanym prezentem. Potrzebą, by podzielić się tą muzyką z następnymi pokoleniami.

 Tytuł wspólnego albumu Billie’go i Nory interpretuję na dwa sposoby. Chociaż w języku angielskim nie ma takiego słówka jak foreverly, ale co szkodzi mi odjąć niewygodną końcówkę i zostawić samo forever. Piosenki, po które sięgnęli artyści to tradycyjne amerykańskie utwory, których autorów dzisiaj wskazać się po prostu nie da oraz, z drugiej strony, kompozycje, które powstały w pierwszych dekadach XX wieku. To, że mimo upływu lat ludzie wciąż o nich pamiętają, świadczyć może, że są to piosenki nieśmiertelne, które zostaną z nami na zawsze. Drugi sposób, w jaki interpretować można tytuł albumu, sporo mówi nam o samej koncepcji płyty. Rozdzielmy For od Everly i dodajmy słówko Brothers. The Every Brothers to nazwa duetu (rodzinnego, jak sama nazwa wskazuje), który działał od lat 50. do 80. Wchodzący w jego skład bracia, Don i Phil, dokładnie pięćdziesiąt pięć lat temu nagrali album „Songs Our Daddy Taught Us” składający się z amerykańskich klasyków. Ponad pół wieku później Norah i Billie oddali braciom Everly hołd i wydali swoją wersję ich pamiętnego krążka.

Może ciężko w to uwierzyć, ale nagrywanie „Foreverly” trwało jedynie dziewięć dni. W studiu zaś Jones i Armstrongowi towarzyszyło tylko kilka osób – gitarzysta, perkusista, skrzypek. Norah i Billie nie ograniczyli się do samego śpiewu, ale sami złapali za instrumenty (m.in. pianino, gitarę akustyczną i elektryczną). Udowodnili, że mając dobre kompozycje, dużo chęci i nie czując presji da się bardzo dobry album nagrać nawet w tak krótkim czasie.

Kto zamiast Nory i Billiego mógłby nagrać dziś taki krążek? Nikt. Chociaż Armstronga kojarzyłam dotąd z zupełnie inną muzyką, świetnie odnalazł się w folku i country. Co do Jones wątpliwości nie miałam żadnych. Jest kwintesencją amerykańskiego brzmienia sprzed pół wieku. W końcu już na pierwszej płycie umieściła swoje wersje takich utworów jak „Cold, Cold Heart” czy „The Nearness of You”.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę włączając wspólne piosenki Billie’go i Nory, to to, że nie ma podziału na „twoje partie, moje partie”. Artyści śpiewają jednocześnie, co jest trudną sztuką.

Krążek otwiera utrzymane w stylu country „Roving Gambler”. Jest to w miarę szybka kompozycja, podczas której słuchania nogi same rwą się do tańca. Pokołysać się można również przy niesamowicie uroczym „Long Time Gone”, „Oh So Many Years” oraz gitarowym „Silver Haired Daddy of Mine”. Spokojniej robi się przy lekkim, nieco sennym „Lighting Express”. Fani cichych, kojących piosenek koniecznie powinni sięgnąć po pięknie zaśpiewane, emocjonalne „Down in the Willow Garden”; ujmujące „Who’s Gonna Shoe Your Pretty Little Feet”; zagrane na pianinie „Rockin’ Alone (In an Old Rockin’ Chair)” oraz utrzymane w podobnej stylistyce „Put My Little Shoes Away”. Warto sięgnąć również po „Kentucky”, w którym głosy Billie’go i Nory brzmią niezwykle błogo i przyjemnie.

Nie we wszystkich utworach Armstrong i Jones śpiewają razem. W „Barbara Allen”, w tle którego słuchać smyczki, początek należy do lidera Green Day. Norah dołącza się dopiero po pewnym czasie. Jazzowa wokalistka również ma swoje pięć minut. Należy do niej rozpoczynające się prawie a capella (muzyka gra, a zaraz na chwilkę cichnie) „I’m Here to Get My Baby Out of Jail”. Chociaż utwór stylistycznie nie odbiega od zawartych na albumie piosenek, nie da się nie zauważyć, że melodia jest nieco bardziej wyrazista niż w pozostałych kompozycjach.

Po przesłuchaniu „Foreverly” nie mogłam nie poznać „Songs Our Daddy Taught Us” The Every Brothers. Zwróciłam uwagę na to, że oba albumy łączy nie tylko ten sam repertuar, ale i klimat. I to właśnie on jest wielką zaletą tego krążka. Nagrać swoje wersje cudzych kompozycji jest łatwo. Zrobić to równie dobrze co oryginalny wykonawca – nieco trudniej. Ale przywołać klimat tamtych utworów? To dopiero sztuka.

 

Bardzo miło wspominam czasy, kiedy chodziłam do szkoły podstawowej. Nauki mało, dużo czasu na słodkie nicnierobienie, problemów właściwie brak. Brak było również, w moim przypadku, zainteresowania muzyką. Owszem, radia się słuchało i co modniejsze nazwiska czy zespoły znało, ale nic więcej. Dziś jest to dla mnie niedopuszczalne. Jedną z takich często puszczanych w stacjach radiowych grup było The Jet Set. Czemu wspominam ten zespół w kontekście recenzji epki Alexandry Strunin? Zaraz powiem, a wy z uśmiechem stwierdzicie, że wokalistkę tę kojarzycie.

Alexandra Strunin, niegdyś występująca pod imieniem Sasha, zaangażowana została do projektu The Jet Set. Ten dwuosobowy zespół miał być czymś nowym na polskiej scenie muzycznej. Powiew wielkiego świata, anglojęzyczne kompozycje, występy w różnych krajach Europy. Na pewno kojarzycie takie ich piosenki jak “Just Call Me”, “How Many People” czy “Time to Party”. The Jet Set szybko zyskali przydomek polska odpowiedź na Black Eyed Peas. Szybko jednak zakończyli działalność, co nie było zbyt dziwne biorąc pod uwagę fakt, że grupa powstała na potrzeby rynku. Sasha rozpoczęła solową karierę i wydała przesłodzony, infantylny album “Sasha”. Dziś podejmuje kolejną walkę o słuchacza i zapowiada nowy krążek. Jego przedsmakiem jest epka “Stranger”.

Przerwa dobrze wpłynęła na Strunin. Dojrzała jako artystka. Zaczęła pisać teksty piosenek i eksperymentować ze swoją muzyką. Co ma w końcu do stracenia? Banalny pop i dance zastąpiła tanecznymi melodiami spod znaku zimnej, nieco psychodelicznej elektroniki. W nowych utworach Alexandry doceniłam wreszcie jej wokal. O ile wcześniej wydawał mi się być za poważny i mało dziewczęcy, tu sprawdza się idealnie.

Na minialbumie “Stranger” znalazły się cztery piosenki. Pierwszą z nich jest utwór tytułowy. Wyróżnia się mocnym bitem, który szybko wpada w ucho. Nie ma problemu z jego zanuceniem. O ile muzyka przewija się przez cały kawałek niemalże taka sama, cieszy fakt, że Alexandra bawi się swoim głosem. Raz śpiewa delikatnie, innym razem pewniej. Rozpoczynające się uderzeniami perkusji “Elementary” jest, moim zdaniem, najlepszą piosenką na epce “Stranger”. Do gustu przypadł mi szczególnie ostrzejszy refren, w którym to Alexandra ma przetworzony wokal, przez co brzmi nieco… przerażająco czy nawet groźnie.

“No Logic” to najbardziej charakterystyczna kompozycja na minialbumie Strunin. Jest to w miarę stonowana piosenka, której melodię określam mianem syntezy Zachodu z Bliskim Wschodem. Jest więc elektronika, ale w tle doszukać się można dźwięków imitujących arabskie rytmy. Ostatnia piosenka, którą Alexandra próbuje nas zachęcić do czekania na jej nowy krążek, jest “Robot” – duet z brytyjskim twórcą muzyki elektronicznej Scannerem, który w muzycznym biznesie działa od lat 80. Ich wspólna kompozycja nie odbiega od pozostałych na epce “Stranger”. Jest może tylko nieco lepiej zaśpiewana. Na uwagę zasługują szczególnie fragment, w których Alexandra śpiewa nieco operowym głosem czy niczym tytułowy robot powtarza kilkukrotnie pewne wersy.

Jak pokazała epka “Stranger”, Alexandra Strunin ma ambicje, by zostać zauważoną przez fanów muzyki elektronicznej i, co ważniejsze, zrobić na nich dobre wrażenie. Cieszę się, że jej piosenki nie są bezpieczne. W radiu na pewno grane nie będą, ale nie sukces komercyjny jest przecież najważniejszy. Wygląda na to, że Alexandra znalazła wreszcie swoje miejsce w muzycznym świecie. Nie musi już być polską Fergie, nie musi nagrywać piosenek o miłości, które spodobają się gimnazjalistkom. Trochę obawiałam się, że w jej wersji elektronika będzie popem zmieszanym z komputerowymi efektami, w sam raz na dyskoteki. Na szczęście tak się nie stało. Jej utwory, owszem, nadają się do klubów, ale przyjemnie ich posłuchać również w domowym zaciszu. Na razie gratuluję udanego debiutu w świecie elektroniki i czekam na długogrający krążek.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *