#435 Beyoncé “Beyoncé” (2013)

Bardzo dobrze pamiętam 13. grudnia. Wstałam wtedy po ósmej z zamiarem nieśpiesznego przygotowania się na zajęcia. Jedząc śniadanie zajrzałam do Internetu i… prawie padłam. Beyoncé, którą spisałam już na straty przez to, że nie otrzymaliśmy w 2013 obiecywanego krążka mimo występu podczas finału Super Bowl i wielkiej trasy koncertowej (wokalistka serwowała odgrzewane kotlety), wydała piąty solowy krążek bez zapowiedzi. Zakpiła sobie z najpopularniejszych wokalistek, które pod koniec roku zaatakowały nas swoimi nowymi albumami, i zamiast opowiadać o nadchodzącej płycie niestworzone rzeczy, po prostu ją wydała. Po cichu i niespodziewanie. Pokazała, że brak promocji jest najlepszą promocją. Oczywiście pod warunkiem, że nazywasz się Beyoncé.

Nie będę tu rozpisywać się, ile to kopii krążka “Beyoncé” sprzedało się kilka godzin po premierze, a ile do dzisiaj. Matematyka mnie nie interesuje (powiedziała studentka finansów i rachunkowości), na pierwszym miejscu zawsze stawiam muzykę. Artystka przygotowała swoją piątą płytę bardzo starannie. Prosta, skromna okładka; mało oryginalny, ale za to dużo mówiący tytuł i w końcu dodatkowy dysk z teledyskiem do każdej kompozycji. Pomysł z clipami świetny, ale w przypadku Beyoncé nie jest niczym nowym. Warto zauważyć, że do piosenek z albumu “4” też powstało sporo filmików.

Nie jestem fanką Beyoncé. Zaznaczam to na początku, by ktoś nie musiał obawiać się, że przygotowana przeze mnie recenzja jest odą na cześć tej wokalistki. Bardzo cenię jednak jej pierwszy solowy album “Dangerously in Love”. Jest taki naturalny! Niezbyt miło wspominam dwa kolejne – chaotyczne i męczące “B’Day” oraz niepotrzebnie podzielone na dwie części “I Am… Sasha Fierce”, w którym już druga ballada zaczyna nużyć, a tytułowa Sasha wcale nie pokazuje pazurków. Lepiej było na “4”, które zawiera po prostu ładne, emocjonalne piosenki z “1+1” i “I Was Here” na czele. Już po pierwszym przesłuchaniu nowego albumu z radością stwierdziłam, że jest to najlepszy krążek Beyoncé od dziesięciu lat. Wokalistka nie zaprezentowała nam nic nowego – nadal serwuje pop, r&b, nieco elektroniki. Dodaje do tego trochę funku, hip hopu czy brzmień osadzonych w latach 80. Słucha się tego całkiem nieźle, choć nie sposób odpędzić się od wrażenia, że Beyoncé uważnie śledzi rynek muzyczny i ma swoich ulubionych artystów. W efekcie część “Flawless” mogłaby należeć do M.I.A., a “Mine” z powodzeniem zaadaptować Jessie Ware.

Album otwiera balladowa piosenka “Pretty Hurts”, która na początku nie przypadła mi do gustu przez to, że zmieszano w niej soul i r&b z elektroniką. Dziś jednak mi to już nie przeszkadza. Ważniejsze są dla mnie emocje, które płyną z tej kompozycji oraz tekst opowiadający o tym, że uroda to nie wszystko. Ciekawszym utworem pod względem samej muzyki jest “Haunted” – tajemnicze, nieco dubstepowe, ale też (momentami) spokojniejsze i delikatne. “Drunk in Love” jest kolejnym duetem Beyoncé z Jay’em Z. Ponoć ktoś kiedyś wszystkie ich wspólne kawałki zliczył, ja jednak taka wytrwała nie byłam. “Drunk in Love” łączy w sobie electro-r&b oraz hip hop. Piosenka jest, moim zdaniem, jedną z ich najlepszych kolaboracji (zaraz za “Deja Vu”), aczkolwiek nie należy do mojej czołówki z albumu “Beyoncé”. Nie przekonuje mnie za bardzo wykrzyczany refren. Na szczęście za chwilę otrzymujemy pulsujące, przywodzące mi na myśl lata 80., taneczne “Blow”, którego mogłabym słuchać i słuchać. Zabawę nieco spowalnia synthpopowe, minimalistyczne “No Angel”, w którym za bardzo nie podoba mi się wykonanie – śpiewająca wysokim głosem artystka (brzmi jak astmatyk po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów; wiem, co mówię). “Partition” jest najseksowniejszą piosenką na krążku. Na początku hip hopowe, zadziorne, później rhythm’and’bluesowe i niegrzeczne. Na pewną siebie kobietę Beyoncé pozuje również w pościelowym, soulowym “Rocket” oraz mocnym, feministycznym “Flawless”, w którym uwagę zwracają przede wszystkim niemalże wykrzykiwane przez wokalistkę słowa bow down bitches. Kto jak kto, ale ona ma prawo tak powiedzieć.

Polubiłam popowo-rhythm’and’bluesowe “Jealous”, w którym zachwyca przede wszystkim refren. Prosty, ale emocjonalny. Nie sposób przejść obojętnie obok zagranego na pianinie, poruszającego “Heaven”. Swoją liryczną stronę Beyoncé  pokazuje również w powolnym, ale zdecydowanie za długim, “Mine”. Spokojnych rejonów nie opuszcza również świetna współpraca wokalistki z Frankiem Oceanem – “Superpower” – oraz utwór dedykowany córce Beyoncé – “Blue”. Z kolei “XO”, które usłyszeć można w stacjach radiowych, to popowa, przebojowa piosenka, która niestety nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia.

Ujawniane przez cały 2013 rok pojedyncze piosenki Knowles (m.in. “Grown Woman” i “Standing On the Sun”) tylko kazały mi się obawiać o poziom jej piątej płyty. Na szczęście wokalistka stanęła na wysokości zadania i nagrała nie tylko album ciekawszy niż trzy poprzednie, ale też różnorodny i przyjemny w odbiorze.

18 Replies to “#435 Beyoncé “Beyoncé” (2013)”

  1. Zgadzam się z recenzją 😀 Ale widzę po raz kolejny lekki ból o ilość piosenek z Jay’em. To jest ich 9 piosenka nie licząc jakiś koncertowych typu “Young Forever” z Bey zamiast Mr. Hudson’a 😉 PS. Wierzysz, że ta płyta będzie grana w stacjach CHR? Bo ja nie za bardzo :c

  2. Bardzo czekalem na twoja recenzje tego krazka. Bo do tej pory czytalem tylko same pochwaly. Myslalem ze moze ty cos w nim znajdziesz, jakies niedopracowanie albo cos. Ale nie. Czyzby ten album byl naprawde tak dobry?

  3. Nie przepadam za Beyonce, ale to nie znaczy, że nie doceniam jej twórczości. Stworzyła kilka naprawdę dobrych kawałków. Nie przepadam jednak za elektronicznym brzmieniem. Przesłuchałam kilka piosenek z tego właśnie albumu i najbardziej do gustu przypadło mi “Heaven”
    ósma notka z cyklu “Kim Jest Sam?” /// http://sam-barks.blog.pl/ zapraszam!

  4. Mimo, że uwielbiam elektronikę to na tej płycie mi przeszkadza. Nie pasuje całkowicie. Strasznie podoba mi się Drunk In Love z tymi piszczałkami na początku. Ballada na pianinie Heaven, mam słabość do takich. No może wyjątkiem jest When I Was Your Man Bruno Marsa, którego nie cierpię. Nie podoba mi się Blow, ale to ze względu na nielubiany przeze mnie taki klimat. Ogólnie bardzo ciekawa płyta. Nie tylko refreny są fajne, zwrotki także, a czy piosenka jest dobra można uznać po tym jakie ma zwrotki. Ogólnie pozytywnie zaskoczony jestem tą płytą, są dobre, ale i słabe kawałki.

  5. Co tu dużo pisać – Bey zrobiła najlepszy album, jaki potrafiła. DIL nie przeskoczył, ale powiedzmy sobie szczerze – czy ktoś w ogóle o tym marzył? Ważne, że Beyonce jest spójne kompozycyjnie, NIEKOMERCYJNE, pięknie zaśpiewane i po prostu dobre. Cenię też to, że wokalistka przedstawiła swoje bardzo różne oblicza – raz jawi się jako artystka wrażliwa, liryczna (Heaven, Jealous), a za chwilę przemienia się w seks-bombę (Rocket, Partition). I robi to znacznie lepiej, z większym wyczuciem niż na nieudanej Sashy. No i w końcu – Pretty Hurts to prawdziwy majstersztyk w jej twórczości.

    Nowa recenzja: “Is There Anybody Out There?” A Great Big World @ http://Fizzz-Reviews.blogspot.com

  6. Słyszałam kilka utworów z tego krążka i nie przypadły mi do gustu, więc całość sobie daruję, mimo że słyszałam już wiele pozytywnych opinii 😉

Odpowiedz na „justysia_koninAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *