#462 The Black Keys “Turn Blue” (2014)

Amerykański duet The Black Keys, w skład którego wchodzi dwójka utalentowanych muzyków, nigdy jeszcze nie wystawił cierpliwości swoich wielbicieli na tak ciężką próbę. Na następcę albumu “El Camino” czekaliśmy ponad dwa lata. Można oczywiście mieć z tego niezły ubaw i mówić, że niektórzy artyści robią sobie dłuższą przerwę między kolejnymi płytami, jednak w przypadku The Black Keys okres oczekiwania na kolejne krążki zazwyczaj był bardzo krótki. Rok, czasem niecałe dwa. Piękne jest to, że każda płyta duetu osiągała pewien poziom, którego po takim zespole w końcu się wymaga. Pytaniem było, czy również słuchanie “Turn Blue” dostarczy mi niezapomnianych przeżyć.

Duet zadebiutował w 2002 roku brudnym i niepokornym albumem “The Big Come Up”. Garażowe brzmienie, proste teksty i niesamowita energia płynąca z nagrań The Black Keys towarzyszyło nam przez kilka kolejnych płyt (polecam w tym miejscu “Thickfreakness”). Muzyka Dana Auerbacha (wokal, gitara) i Patricka Carney’a (perkusja, bębny) przeszła metamorfozę w 2008 roku, kiedy mężczyźni zaprosili do współpracy Danger Mouse’a. Sprawił on, że surowe dotąd brzmienie The Black Keys nabrało lekkości i przebojowości. Najlepiej słychać to na krążku “El Camino”, z którego to skoczne “Lonely Boy” z pewnością obiło wam się o uszy. Wielki sukces komercyjny (i, nie oszukujmy się, artystyczny) tej płyty sprawił, że duetowi przybyło nowych wielbicieli. Aby nie być świadkiem ich odpływu, a, wręcz przeciwnie, obserwować nawracanie się innych na muzykę The Black Keys, Dan i Patrick przygotowali zestaw jedenastu przebojowych kompozycji, które weszły w skład albumu “Turn Blue”.

Mam za bardzo wybujałą wyobraźnię, serio. Wystarczyło, by w sieci pojawiła się informacja, że ósmy studyjny krążek The Black Keys będzie nosić tytuł “Trun Blue”, a ja już wyobraziłam sobie, że duet powraca do swoich bluesowych korzeni. Tak się jednak nie stało, choć blues nie stał się nagle dla The Black Keys gatunkiem obcym. Zespół serwuje nam go jednak w łagodniejszym, nowocześniejszym wydaniu. I taki jest cały album “Turn Blue” – rockowy, z małą namiastką bluesa, innowacyjny oraz brzmiący współcześnie. A przede wszystkim szybko wpadający w ucho. Podoba mi się to, że duet nie powielił schematu z “El Camino”. Na poprzednim krążku to refreny stanowiły o sile danego kawałka. Zaś na “Turn Blue” wszystkie elementy piosenki tworzą niezłą całość.

The Black Keys zrobili coś świetnego, ale zarazem dość niebezpiecznego. Otwierająca krążek piosenka “Weight of Love”, trwająca prawie siedem minut, jest jedną z najlepszych kompozycji duetu. Uwielbiam w niej to, że nie brzmi jednostajnie, ale pięknie się rozwija. Otrzymujemy bowiem spokojny, instrumentalny wstęp, później dopasowane do niego śpiewane partie oraz ostrzejszą końcówkę. Jednak umieszczenie tego numeru na samym początku płyty jest, moim zdaniem, dość ryzykowne. Czy po takim powitaniu nie będę patrzeć podejrzliwie na pozostałe piosenki i narzekać, że The Black Keys nie przeskoczyli poprzeczki, którą sami sobie na początku postawili?

Następujące po wspaniałym “Weight of Love” nagranie “In Time” na pewno nie należy do najmocniejszych punktów “Turn Blue”. Jest to po prostu przyjemna, zabarwiona funkiem kompozycja, w której do końca nie przekonuje mnie śpiewający falsetem (!) Auerbach. Nieco bardziej podoba mi się on w refrenie. Chociaż głos Dana w “In Time” nie przypadł mi do gustu, za wykonanie tytułowego utworu ma u mnie ogromnego plusa. Brzmi niebanalnie, i, co ważniejsze, bardzo seksownie. Świetnie kontroluje swój wokal. “Turn Blue” to powolna, leniwa kompozycja, stwarzająca zmysłową atmosferą. Jeśli podczas słuchania tego kawałka zdarzyło wam się odpłynąć, skutecznie rozbudzi was dynamiczny singiel “Fever”. Szybszą piosenką jest również gitarowe “Year in Review”, którego brzmienie podkręcone zostało przez komputery. Warto sięgnąć po ciężkie (w kontekście całej płyty) “It’s Up to You Now”, które przypomina mi pierwsze albumu duetu; bujające “10 Lovers” oraz zaczynające się od dźwięków pianina i subtelnych gitarowych wstawek “In Our Prime”. Świetnymi kompozycjami są również spokojne “Bullet in the Brain” oraz romantyczne “Waiting on Words”. Przygodę z “Turn Blue” kończy “Gotta Get Away”. Ta przebojowa, rockowa piosenka, w której ja wyczuwam wpływy country, nie przypadła mi jednak do gustu. Owszem, brzmi ciekawie, ale ósma studyjna płyta The Black Kys przyniosła dużo lepsze utwory, których słucha mi się po prostu przyjemniej, i które zostawiają po sobie coś więcej niż chwilową zadyszkę spowodowaną skakaniem, tupaniem, kołysaniem się w rytm piosenki.

Uwielbiam The Black Keys w bluesowym wydaniu, ale równie mocno lubię w tym bardziej komercyjnym, lżejszym. To po prostu taki zespół, który tandety nam nie wciśnie. O wysoką jakość ich nagrań możemy być spokojni. Album “Turn Blue” podoba mi się, choć to dość odważne stwierdzenie w moim przypadku, najbardziej ze wszystkich płyt duetu. Ciekawe, w jakim stopniu na bardzo dobrą ocenę tego krążka wpłynęła jaskrawa, zakręcona okładka, która zahipnotyzuje prawie każdego. Ze mną jej się udało. To lato będzie należeć do The Black Keys.

14 Replies to “#462 The Black Keys “Turn Blue” (2014)”

  1. Okładka faktycznie niesamowita! Patrzałam na nią pięć minut, bez przerwy. ‘Hipnotajzing’ tak bardzo. A co do zespołu i płyty .. Nigdy nie słyszałam ale… może czas zacząć ? 🙂

  2. Z tego albumu na razie osłuchałam się z Weight of Love i Fever. Oba tracki na bardzo wysokim poziomie 🙂

    Zapraszam na nowego posta 🙂

    PS.Ładnie tutaj, śliczny ten odcień zieleni 🙂

  3. Płyta na bardzo wysokim poziomie i jak na razie nie mogę wybrać faworytów. Nie mogę się doczekać nowej Lany, bo Ci sami ludzie maczali palce w jej płycie <3 JAK MOGŁAŚ DAĆ JAKIŚ NAJGORSZY UTWÓR?!

Odpowiedz na „~alojAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *