Ujawnia najprzyjemniejszą dla oka i najspokojniejszą okładkę swojej płyty. Godzi się z Diplo. Zaprasza do jednej z piosenek byłego członka One Direction. Rozpowiada w wywiadach, że więcej albumów od niej nie dostaniemy. Nie ma co. U brytyjskiej raperki M.I.A. dzieją się ostatnio dziwne rzeczy. Czyżby artystka wyszalała się i stwierdziła, że pora nieco po sobie posprzątać? A może to tylko zwykła zmyłka? Najwyższy czas się przekonać, jaką płytą M.I.A. “żegna się” ze słuchaczami.
Zanim zagłębimy się w nowych kompozycjach raperki, warto przypomnieć sobie, co działo się wcześniej. Daleko w czasie podróżować nie będę, bo na chwilę wrócę tylko do poprzedniego dzieła M.I.A. (“Matangi”), które niestety przez większość osób szybko zostało zapomniane. A szkoda, bo choć jest to płyta bardziej poukładana niż “Maya” czy “Kala”, to udowodniła nam, że nowe trendy artystka wciąż traktuje jedynie jako bazę, a nie jak drogę, którą koniecznie musi podążyć. Na “AIM” chętniej zerka na konkurencję, choć w tekstach nie porzuca tematów trudnych, kontrowersyjnych, o zabarwieniu politycznym. Szczególnie chętnie porusza problem uchodźców i (nielegalnej) imigracji.
Najbardziej na “AIM” błyszczą duety. Zarówno “Freedun” jak i “Foreign Friend” należą do moich ulubionych piosenek z piątego krążka M.I.A. W pierwszej partneruje jej wspomniany na początku Zayn. Chociaż wokalista pojawia się jedynie chwilami, skrada całe show, zmysłowo wyśpiewując słodki refren, który kontrastuje z beznamiętnymi zwrotkami Brytyjki. W mrocznym “Foreign Friend” artystka także została zepchnięta na drugi plan. Tym razem za sprawą mocnych, krystalicznych wokali mało znanego wykonawcy Dexta Daps. Sama kompozycja, gdyby tylko miała jaśniejszy, prostszy podkład, posłużyć by mogła za propagandowy utwór zwolenników multikulti.
Inne highlighty płyty? Podoba mi się otwierający album kawałek “Borders”, w którym czuć wpływy bollywoodzkich melodii, i którego często powtarzana fraza
What’s up with that? (PL: Jak to z tym jest?)
błąka mi się po głowie od dłuższego czasu.
Lubię także wracać do wyrazistego “A.M.P (All My People)”; interesującego, szybko wpadającego w ucho “Visa” oraz wykonywanego jakby od niechcenia, stworzonego przy dużej ingerencji komputerów “Fly Pirates”, które mimo wszystko brzmi dość… minimalistycznie. Ascetyczny, oszczędny pokład jest także cechą charakterystyczną takich nagrań jak “Finally” oraz “Survivor”. Piosenki te jednak szybko rozpływają się w powietrzu, pełniąc bardziej funkcję zapychaczy aniżeli utworów, które faktycznie mogą wnieść do “AIM” ciekawą energię. Do słabszych momentów należą także nużące “Bird Song” oraz lekko orientalne, lecz brzmiące jak kawałek debiutantki “Ali R U OK”. Znacznie lepiej zapożyczenia z muzyki odległych kultur ujęto w dopracowanym, smakowitym “Go Off” i etnicznym, tworzonym głównie przez ponakładane na siebie wokale M.I.A. “Jump In”.
“AIM” należy do tych płyt, które podczas pierwszego spotkania w ogóle nie zachwycają. Potem jest wprawdzie lepiej, ale piąty studyjny album M.I.A. nie zbliża się do swoich poprzedników choćby o milimetr. Same piosenki to niezłe produkcyjne popisy, z których kilka potrafi zapaść w pamięć. Uwiera za to ich zachowawczy charakter. Gdzie podziały się te niuanse, które wyróżniały muzykę M.I.A. z tłumu? Krzyki? Hałasy? Bogate orientalne motywy? Irytujące, hałaśliwe dźwięki? “AIM” to album bezpieczny i odpowiedni dla osób, które dotąd trzymały artystkę na dystans. Fani niestety mogą być zawiedzeni. Ale może właśnie taka chwila odpoczynku była M.I.A. potrzebna?
Przyznam, że tym razem nie do końca się z Tobą zgodzę, bo dla mnie jest to płyta zachwycająca od pierwszego przesłuchania 🙂
U mnie też nowy wpis, pozdrawiam i zapraszam. Miłego weekendu 🙂
http://bartosz-po-prostu.blog.pl
U mnie nowy wpis i głosowanie na kolejny wpis 🙂
http://thelittlemonster93.blog.pl/
Mam takie samo zdanie co ty. Brakuje mi tego szaleństwa.