#716 Emeli Sandé “Long Live the Angels” (2016)


Chyba nawet najwierniejsi fani brytyjskiej wokalistki Emeli Sandé zaczynali wątpić, czy otrzymamy jej drugi studyjny album, zanim poprzedni zdmuchnie pięć świeczek na urodzinowym torcie. Tak długa przerwa między “Our Version of Events” a “Long Live the Angels” jest zaskakująca. Byłam przekonana, że Emeli będzie kuć żelazo póki gorące. Tym bardziej, że debiut był jedną z najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii w swoim czasie. Sandé przeczekała jednak ten gorący okres, poudzielała się w kilku feauturingach i pozwoliła, byśmy za nią zatęsknili. Bo tęskniliśmy, prawda?

Tworzenie “Long Live the Angels” zbiegło się w czasie z problemami w prywatnym życiu Brytyjki. Po zaledwie roku rozpadło się małżeństwo wokalistki. Słońce więc na jej drugim krążku częściej chowa się za szarymi obłokami, choć premierowe nagrania Emeli nie należą wcale do najbardziej dołujących, przesiąkniętych depresją czy smutkiem. Emocji w nich sporo, lecz Sandé dozuje je z umiarem, jakby nie chciała, by zbytnio nas one przygniotły. A co dostajemy pod względem samej muzyki? Dobry, brytyjski pop wymieszany z soulem i gospel.

Pierwsza piosenka jest pierwszym pięknym prezentem. Niemalże filmowego “Selah” słucha się w skupieniu. Emeli z początku uważnie stawia każde słowo, jakby sprawdzając grunt, i tworząc w drugiej części kompozycji zachwycającą współpracę z chórem. Do grona moich ulubionych premierowych nagrań Brytyjki szybko trafiło “Happen” – kameralny, zaaranżowany na gitarę akustyczną i smyczki utwór, w którego końcówce Sandé daje popis swoich wokalnych możliwości. W podobne gitarowe tony uderzają intymne “Give Me Something”, pełne delikatności “Lonely” (przemieniające się w jedną z power ballad), wysuwające na pierwszy plan głos Emeli przestrzenne “Right Now”, oraz folkowe, kipiące pozytywną energią “Tenderly”, do którego wokalistka zaangażowała swoich najbliższych. Zwrot power ballad, który przed chwilą padł, pasuje także do wielu innych piosenek z “Long Live the Angels”. Chwilami można powiedzieć – do zbyt wielu. O ile przyspieszone, wzbogacone w klaskany rytm (acz z niezbyt korzystnie brzmiącą Emeli) “Hurts”; orkiestrowe “Shakes” czy proste, zagrane na pianinie i urozmaicone gospelowym chórem “Sweet Architect” zostawiają po sobie dobre wrażenie, tak niezbyt chętnie wracam do popowego, dynamiczniejszego, przekombinowanego “Every Single Little Pieces” czy męczącego “Breathing Underwater”.

Magia dzieje się w “Garden”, piosence, będącej dla mnie najlepszą kompozycją, jaka wyszła spod ręki Sandé. Nagranie w niczym nie przypomina tego, czym wokalistka zwykła nas częstować. Ciemne bity, trip hopowy podkład, niespieszny, mroczny rap Jay’a Electronica przekładają się na nowoczesną, intrygującą produkcję i zarazem najlepszy numer na drugim krążku Brytyjki. Elektroniczne klimaty nie są obce także spokojniejszemu “I’d Rather Not” oraz zamykającemu stawkę, zostającemu w pamięci “Babe”, należącemu do najlżejszych, najradośniejszych nagrań na płycie. Warto zwrócić uwagę na wokalne zabawy Emeli w tym utworze, którym towarzyszą małe komputerowe obróbki. Wisienką na torcie jest utrzymane w szybszym tempie, zawierające pierwiastek retro “Highs & Lows”. Idealna piosenka do potupania nóżką i koncertowy pewniak.

Cztery lata to masa czasu, by stworzyć album, i z którego Emeli Sandé będzie zadowolona, i którego słuchacze szybko z rąk (a może raczej – uszu) nie wypuszczą. Z tego zadania wywiązała się świetnie. “Long Live the Angels” rozwija pomysły swojego poprzednika, podążając jednocześnie zupełnie nową, ciekawszą ścieżką. Wokalistka pozostała sobą – i to jest tu najważniejsze. A przy okazji wyszła jej bardzo zgrabna płyta, na której każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Wiedzieliście, że pierwsze imię Emeli to Adele?Jeśli do końca życia miałabym obserwować tylko jedną Brytyjkę o tym imieniu, na pewno byłaby to Sandé.

5 Replies to “#716 Emeli Sandé “Long Live the Angels” (2016)”

  1. Tak, tak, Emeli na pierwsze ma Adele, z tego co pamiętam wytwórnia zaproponowała zmianę 🙂 A co do płyty, napisać, że “każdy znajdzie na niej coś dla siebie” to taki trochę recenzencki wytrych, który mniej więcej oznacza, że nic na niej nie powala. Ale w tym przypadku też bym chyba musiał napisać tak, jak Ty. Nie recenzowałem “Aniołów”, bo strasznie zasmuciła mnie słaba produkcja większości piosenek. Właściwie poza “Hurts” po niewiele chce mi się do niej wracać. Ale to już chyba u mnie jakiś trend tej jesieni. Od nowej płyty Agnes Obel, też bardziej podobała mi się “Avantine”.

    Miłego weekendu 🙂
    Bartek

  2. Kojarzę, tylko Next To Me, a płyty na razie raczej nie przesłucham, bo nie mam ochoty na, takie melancholijne smuty, Wbijaj na nowego posta, to zostawisz 666 wyświetlenie bloga 😀
    Pozdrawiam, Chloe

  3. Pamiętam ją z gali Echo z któregoś roku, kiedy występowała ze swoim utworem. Wywarła na mnie pozytywne wrażenie, ale dopiero Twoja recenzja zachęciła mnie, żeby dopisać ją do listy “chcę przesłuchać” 🙂 Może kiedyś uda mi się to zrobić 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *