#761 Kate Bush “The Red Shoes” (1993)

Jeśli kiedykolwiek bardziej zainteresowaliście się twórczością Kate Bush, na pewno natrafiliście na wiele opinii, zgodnie z którymi – w dużym uproszczeniu i z lekką przesadą – “wokalistka skończyła się na The Sensual World”. O jej kolejnym dziele, wydanej w 1993 roku płycie “The Red Shoes”, mówi się niezbyt chętnie. To problematyczny album. Czy faktycznie zasłużył na miano najsłabszej pozycji w dyskografii Brytyjki? Czy naprawdę lepiej go przeskakiwać i kierować się w stronę “Aerial”? A może jednak na płytę niesłusznie spadł grad złośliwych słów? Pora się przekonać.

Nagrywanie “The Red Shoes”, jak dowiedzieć się możemy z biografii artystki, nie było procesem łatwym, prostym i przyjemnym. Nad albumem co i raz zbierały się burzowe chmury, dwa razy uderzając w Kate z siłą huraganu – zmarła jej matka, a ona sama rozstała się ze swoim wieloletnim partnerem. Nie dziwi więc pesymistyczny wydźwięk wielu kompozycji, których warstwa liryczna pełna jest takich wyznań jak I feel that life has blown a great big hole through me (“Lily”), now we see that life is sad and so is love (“And So Is Love”) czy just being alive – it can really hurt (“Moment of Pleasure”).

O ile podczas tworzenia poprzednich krążków Bush jak najbardziej starała się zmniejszać grono współpracowników, tak “The Red Shoes” stanowi małą rewolucję. Swoje trzy grosze w poszczególne piosenki powtrącali znani i cenieni muzycy, cieszący się popularnością większą od tej, jaka spadła na Brytyjkę po premierze singla “Wuthering Hights”. Z tej niewielkiej grupki największe wrażenie robi na mnie brzmiąca amerykańsko, soft rockowa ballada “And So Is Love” z gościnną gitarą Erica Claptona. Podobny wkład (bo także gitarowy) w nagranie “You’re the One” miał Jeff Beck. Jednak ilekroć słucham tej kompozycji, odnoszę wrażenie, że niepotrzebnie rozciągnięta została do niemalże sześciu minut. Nawet, jeśli te kilkadziesiąt ostatnich sekund jest jej najciekawszym momentem. Bardzo zawodzi efekt współpracy Kate z Princem. Artysta, który odszedł w 2016 roku, przy “Why Should I Love You?” bardzo majstrował, zmieniając aranżację oraz dodając od siebie kolejne instrumenty i wokale. W efekcie z balladowego dema niewiele zostało, a my na “The Red Shoes” słuchać możemy nieco kiczowatego, godnego lat 80. pop rockowego numeru. Duet Bush z Księciem to ogromny zawód i przykład tego, że połączenie dwóch – wydawałoby się – wybitnych twórców nie zawsze musi wydać dobre owoce.

“Why Should I Love You?” nie jest jedyną piosenką na płycie, do której niezbyt chętnie wracam. Nie jestem miłośniczką dwóch jaśniejszych, rozbuchanych utworów – pełnego spożywczo-miłosnych metafor “Eat the Music” i flirtującego z folkiem “The Red Shoes”. Pierwszy z nich brzmi komicznie. Drugi męczy i nic interesującego nie wnosi do wydawnictwa. Nie rozumiem także “Big  Stripey Lie”. Kate zawsze była otwarta na muzyczne eksperymenty, lecz w tym numerze chyba utraciła kontrolę. Może to gra na gitarze (instrumencie, z którym na poprzednich albumach artystka nie miała zbyt dużo do czynienia) sprawiła, że przestała ogarniać, co dzieje się w okół niej? Stąd wpakowanie do jednej piosenki dziwacznych, kosmicznych efektów dźwiękowych, smyczków, klawiszy i bębnów.

Na szczęście “The Red Shoes” to także kompozycje dobre. A nawet takie, które powalczyć by mogły o w miarę wysokie miejsca w moim nieistniejącym (jeszcze) rankingu ulubionych piosenek Kate Bush. Bardzo lubię słodkie, nostalgiczne nagranie “Moments of Pleasure” o lekko musicalowym wydźwięku. Chętnie sięgam po spokojne, sensualne “The Song of Solomon”; nieco głośniejsze, sadzające wokalistkę za fortepianem “Top of the City” oraz przywołujące ducha lat 80., bogate w chórki i wywołujące uśmiech na twarzy “Constellation of the Heart”. Świetnie słucha się także mocniej zaśpiewanego, mroczniejszego “Lily” oraz przyjemnie skaczącego, charakteryzującego się surowszą produkcją “Rubberband Girl”.

Często dostaję pytania, od którego wydawnictwo najlepiej zacząć przygodę z danym wykonawcą. Najodpowiedniejszą odpowiedzią zazwyczaj jest “od pierwszejgo”, lecz w przypadku Kate Bush warto na dzień dobry zabrać się za “The Red Shoes”. To płyta bardzo przystępna. Zrozumiała, prosta w odbiorze, nieskomplikowana. Można rzecz – odpoczynek po jej ostatnich, trudniejszych albumach. Sama Bush chciała, by krążek taki był. W wywiadach opowiadała, że wydaje jej się, że ludzie coraz mniej rozumieją jej twórczość. Uproszczenie brzmienia i zerknięcie na ówczesne mody mimo wszystko nie uszczęśliwiło wokalistki, która po wydaniu “The Red Shoes” zniknęła na ponad dziesięć lat, a w 2011 roku przearanżowała część utworów i wydała je pod szyldem “Director’s Cut”. My zostaliśmy z płytą przeciętną. Ani wspaniałą. Ani złą. Myślę jednak, że każdy na niej znajdzie coś dla siebie. A w przypadku kogoś tak unikatowego i specyficznego jak Kate Bush to już coś.

4 Replies to “#761 Kate Bush “The Red Shoes” (1993)”

  1. Wcześniej miałam z Kate Bush bardzo niewiele do czynienia, a po przesłuchaniu tego albumu już wiem, że jej muzyka nie zostanie ze mną na dłużej. Może dam jej jeszcze szansę i przesłucham wspomniany “The Sensual World”.

  2. Mnie ten album zawsze bardzo się podobał. “Rubberband Girl” to wielka klasyka. A “And So Is Love” zawsze, bez wyjątku, przyprawia mnie o gigantyczne ciary. Do tego “Eat The Music” i “Top Of The City”. Jak by nie patrzeć, świetny album.

    U mnie nowy wpis.

    Bartek

  3. Mój pierwszy album KB, więc jestem pewnie trochę zbiasowany, ale…

    Zdecydowanie mocniejszy niż “Sensual World”. Poprzedni album był “zbiorem” utworów. Ogólnie ciekawych, świetnie wyprodukowanych i zaśpiewanych, ale trochę tracących jak się ich słuchało jako albumu.
    The Red Shoes, chociaż jest troszkę mniej równy, jest utrzymywany wspólną tematyką, uczuciem, tym “Sensual”, którego w “Sensual World” trochę brakowało.
    “Eat the music” to jest tzw. “grower”, początkowo wydaje się głupiutkie, ale po czasie dostrzega bardzo porządny, wilgotny od zmysłów tekst.
    “And so is love” – dla mnie jedna z najlepszych ballad, kropka. Bush cudownie opowiada historię, popisuje się jednocześnie głosem (kto tak śpiewa dzisiaj????). Fenomenalny konie albumu, bo sama piosenka kończy się fenomenalnie.
    “Why should I…” to problematyczny utwór. Niektórzy mówią, że KB się strasznie nie podobał, ale serio, ta babka to taka perfekcjonistka, że chyba jednak coś ją urzekło. (wersja z albumu to nie jest dokładnie to co Prince jej odesłał).
    “Big Stripey Lie” to najsłabszy kawałek, tak. Ciężko go obronić. Coś poszło nie tak, chociaż sam pomysł jest spoko, jest za długi na pełną piosenkę.
    “The Red Shoes” to jeden z najlepiej wyegzekwowanych utworów. Mocno osadzony w koncepcie, więc może być niezrozumiały, ale IMHO świetnie wpasowuje się cały album, podkreślając jego rytmikę i bogate melodie.

    Jestem ciekaw co byś powiedziała o przeróbkach piosenek z Direcotor’s Cut.

Odpowiedz na „~http://sin-nancy.blog.pl/Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *