Mam z Kelly Clarkson ogromny kłopot. Niby jest wokalistką o pięknym, mocnym głosie, ale co z tego, skoro żadna z jej studyjnych płyt nie potrafiła na dłużej zatrzymać mnie przy sobie i zaproponować choć jednej piosenki, od której trudno byłoby mi się uwolnić. Nie pomagało również to skakanie po gatunkach (od r&b przez ciężkostrawny pop rock i muzykę świąteczną po nudny dance pop i… orkiestralny pop) i średnio przekonywujące próby odnajdywania się w różnych stylistykach i czasach. Dziś Kelly także podąża za modą – podobnie jak wiele koleżanek po fachu zrywa łańcuchy i zaczyna nagrywać to, na co ma ochotę. Czy “Meaning of Life” pokaże nam prawdziwą twarz artystki?
Wydając w 2015 roku album “Piece by Piece” Clarkson wypełniła kontrakt, który podpisała z RCA Records po zwycięstwie w “American Idol”. Nowym muzycznym domem wokalistki stała się wytwórnia Atlantic, z ramienia której rok temu Amerykanka wydała utwór “It’s Quiet Uptown”, niejako zapowiadający jej zwrócenie się w stronę popowo-soulowo-rhythm’and’bluesowych. I taki jest album “Meaning of Life”. Nieprzesadnie nowoczesny, ale i nie nurkujący jakoś bardzo w latach 60. czy 70.
I need a minute in my zone where I can say just what I want zdradza Clarkson w zawierającym wpływy lat 60., eleganckim intrze “A Minute”. Z tej minutki zrobiła nam się czterdziestoczterominutowa podróż po ważnych dla wokalistki sprawach. Sporo tu o miłości, namiętności, odnajdywaniu wewnętrznej siły czy byciu kobietą (I’m a strong, badass chick with classic confidence, yes girl!). Z zawartych na albumie kompozycji najbardziej do gustu przypadło mi nagranie właśnie o tym feministycznym wydźwięku. Wsparte dęciakami i zerkające na brzmienia Amerykańskiego Południa “Whole Lotta Woman” jest mocnym, energicznym utworem, w którym Kelly wykazuje się większą charyzmą niż we wszystkich starych kawałkach razem wziętych. Do innych moich ulubieńców należą “Meaning of Life”, “Move You”, “Cruel” oraz “Slow Dance”. Pierwsza z piosenek ujęła mnie swoim klasyczno-popowym wdziękiem i podnoszącym na duchu tekstem. “Move You”, power ballad o gospelowym sznycie traktująca o wpływie, jaki artystka chce na kogoś mieć, zasługuje na stanie się jednym z najważniejszych punktów dyskografii Amerykanki. Tego naprawdę świetnie się słucha. To naprawdę porusza. Dwie ostatnie kompozycje nie należą do balladowej części płyty, choć szybkością na pewno nie dorównują “Whole Lotta Woman”. Plasują się raczej po środku, będąc utworami zmysłowymi i (w przypadku “Slow Dance”) bardzo romantycznymi.
Fanów żywszych numerów z pewnością zainteresuje przebojowy, zaraźliwy singiel “Love So Soft”, w którym Clarkson połączyła soul z trapowym brzmieniem. Otrzymała nagranie, które przypomina mi o nowoczesno-oldskulowym albumie “Back to Basics” Christiny Aguilery. Nieźle słucha się także “Didn’t I”. Mniejsze wrażenie robią na mnie za to “Heat” z tym swoim podchodzącym pod country rytmem, “Go High”, w którym irytują mnie niektóre wokalizy Clarkson, bezbarwne, niezajmujące “Would You Call That Love” oraz inspirowane latami 90. “Medicine”. Końcówkę albumu ratują dwie ładne, emocjonalne ballady – surowe, zaaranżowane na fortepian “I Don’t Think About You” oraz “Don’t You Pretend”.
Kelly Clarkson nigdy nie była wokalistką, której twórczość mocniej by mnie ruszała. Do jej płyt po prostu nie chciało mi się wracać. Aż tu nadszedł 2017 rok i premiera “Meaning of Life”. Już podczas pierwszego odsłuchu pojawiła się w mojej głowie myśl, iż zawartość odpowiednio podsumowana została tytułem. Kelly faktycznie brzmi, jakby odnalazła sens. Może nie tyle życia w jego prywatnym aspekcie (bo je, mam wrażenie, ma od lat ułożone), co zawodowym. Słucham jej premierowych nagrań i już wiem, że śpiewa je kobieta spełniona, pewna siebie. A do tego zadowolona i dumna ze swojej pracy. Tyle wolności i radości w jej głosie jeszcze nie słyszałam. Po sześciu średnich próbach Clarkson w końcu znalazła swój styl. Bardzo jej w tych popowo-soulowych barwach do twarzy.
Warto: Whole Lotta Woman & Move You
Jestem bardzo mile zaskoczona tym albumem. Naprawdę przyjemnie się go słucha. Moimi faworytami są tytułowe “Meaning Of Live”, “Love So Soft” i “Medicine”. Kelly odwaliła kawał dobrej roboty.
Nowy wpis na goodsoundsvibes.blogspot.com
Pozdrawiam!
Trochę spodobało mi się “Whole Lotta Woman”, ale ja szczerze mówiąc niespecjalnie przepadam za Kelly Clarkson, więc w sumie nie zdziwiłem się, że reszta nie przypadła mi do gustu.
Zapraszam na nowy post http://magdalenatul.blog.pl.
Prawie już zapomniałam o Kelly Clarkson. Ostatnią jej płytą, którą przesłuchałam w całości była chyba “Breakaway”, a potem kilka razy gdzieś mi mignęła przy okazji nowych singli. Nowa płyta średnio mnie wciągnęła.
Słuchałam tylko 3 pierwszych piosenek z tego krążka. Byc może zrobię do niego jeszcze jedno podejście.
Nowe recenzje u mnie ☺
http://scarlett95songs.blogspot.com/