Dylan Thomas died drunk in St. Vincent’s hospital śpiewał Nick Cave w piosence “There She Goes, My Beautiful World” na wydanej w 2004 roku płycie “Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus”, a amerykańska wokalistka i multiinstrumentalistka Annie Clark już wiedziała, jaki przybierze sceniczny pseudonim. Przeistoczyła się w St. Vincent, szybko stając się jedną z najważniejszych przedstawicielek kobiecej alternatywnej sceny. W lipcu 2007 roku wydała swój debiutancki album. Dziś na koncie ma już pięć solowych płyt oraz krążek nagrany z Davidem Byrnem z Talking Heads.
MARRY ME (2007)
Patrzę na okładkę “Marry Me” i nie mogę uwierzyć, że ta niepozorna, niczym niewyróżniająca się kobieta jest fanką mrocznej, momentami brutalnej i pisanej krwią muzyki Nick Cave and the Bad Seeds. Blues rockowych dźwięków tu nie uświadczymy, choć na swoim debiucie St. Vincent sięgnęła po eksploatowany przez australijską formację alternatywny rock, ujmując go na bardzo kobiecy, może nawet naiwny oraz chwytający się indie popu i jazzu sposób. Twórczość Cave’a nie tylko dała Annie pomysł na pseudonim, ale i zainspirowała ją do stworzenia własnej… murder ballad. Jest nią zmienne (ogniste melodie tworzone przez bębny przeobrażają się w spokojniejszą grę pianina i skrzypiec) “Your Lips Are Red”, które temat zabójstwa ujmuje w sposób tak subtelny, że głównie lekkie rozdrażnienie w głosie artystki podpowiada, że wydarza się tu coś złego. Bez dwóch zdań – numer ten jest jednym z najciekawszych punktów płyty. A, warto zaznaczyć, ma bardzo mocną konkurencję. Począwszy od urokliwego, nieco nawet dziecinnego “Now, Now” i mogącego uchodzić za bożonarodzeniowy kawałek “Jesus Saves, I Spent” przez niezwykle romantyczne “Marry Me” i wspaniale zaśpiewany popis retro popu “All My Stars Aligned” po słoneczną bossa novę postaci “Human Racing” i jazzujące “What Me Worry”. Po drodze otrzymujemy także moje ulubione “Paris Is Burning”, w którym St. Vincent proponuje nam mozaikę art rockowych, elektronicznych i kabaretowych brzmień, które tworzą kompozycję mroczniejszą, bardziej niepokojącą i mniej słodką w porównaniu do większości swoich albumowych kolegów. Świetnie wypada tu także warstwa liryczna – upadający Paryż jest tak naprawdę metaforą związku, który właśnie przeszedł do historii.
Warto: Your Lips Are Red & Paris Is Burning
ACTOR (2009)
Pamiętacie jeszcze filmy, na których się wychowywaliście? Może i dziś bliżej mi do fanki horrorów niż animacji, ale w dzieciństwie mnóstwo frajdy sprawiało mi oglądanie bajek Disney’a. “Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”, “Bambi”, “Pinokio” – niesamowite kinowe obrazy z duszą. Czemu w ogóle o nich wspominam? Klasyczne animacje Disney’a z lat 30. i 40. ubiegłego stulecia zainspirowały St. Vincent do stworzenia albumu “Actor”. Wokalistka siadała przed ekranem i wyobrażała sobie, jaką muzykę to ona stworzyłaby do poszczególnych scen. I faktycznie – w wielu utworach przywołała atmosferę tych dzieł, proponując nam urokliwe melodie z pogranicza retro i barokowego popu, do stworzenia których wykorzystała takie instrumenty jak smyczki, klarnet, róg czy flet. Dodając do tego pełną spokoju, zmierzającą chętnie w rejony vocal jazzu Annie pomyśleć można, że przybyła do nas z przeszłości. I tylko teksty traktujące m.in. o miłosnych zawodach, śmierci czy niewykorzystanych szansach na szczęście podpowiadają, że jednak nie mamy do czynienia z opowiastkami dla dzieci. Z zawartych na “Actor” piosenek największe wrażenie robią na mnie “The Neighbors” o konkretnej grze bębnów; przechodzące od starodawnego popu do niespodziewanej, metaliczno-kabaretowej końcówki “Black Rainbow”; proponujące coś na kształt jazz rocka “Marrow” oraz dream popowe, balladowe “The Bed”. Ładnie wypadają także oparte na subtelnej grze orkiestry “The Sequel”; na swój sposób przebojowe “Laughing With a Mouth of Blood” i równe, gitarowe “Actor Out of Work”. Sporo tu również utworów bazujących na jednym patencie – łagodnym, orkiestrowym wstępie i rockowym rozwinięciu. Z niewymienionych wcześniej takie rozwiązanie St. Vincent zastosowała m.in. w “The Strangers” i “Just the Same But Brand New”.
Warto: Black Rainbow & Marrow
STRANGE MERCY (2011)
Chęć ucieczki od pędzącego świata, technologii i nadmiaru niepotrzebnych informacji. Zamienienie niezasypiającego Nowego Jorku na położone na przeciwległym brzegu Stanów Zjednoczonych Seattle. Annie Clark uciekła od swojego dotychczasowego życia, wybierając samotność, która pomóc jej miała w pracy nad trzecim albumem. Odcięcie się od wszystkich i wszystkiego pozwoliło St. Vincent inaczej spojrzeć na proces tworzenia muzyki. Skupić się tylko na niej, nie rozpraszać się. Odizolowanie się wpłynęło na brzmienie “Strange Mercy”, które stało się chłodniejsze i bardziej industrialne w porównaniu do poprzednich wydawnictw artystki. Najbardziej oczarowały mnie dwie balladowe propozycje – “Cheerleader” i “Champagne Year”. W pierwszej z nich spokojne zwrotki prowadzą do hałaśliwszego, wymownego refrenu. I don’t wanna be a cheerleader no more deklaruje wokalistka, tworząc swój własny feministyczny hymn. W zaśpiewanym niższym głosem “Champagne Year” proponuje nam ponad trzyminutową podróż do świata intrygujących, rozlanych, automatycznych dźwięków. Do innych wartych poznania nagrań należą chociażby słodkie “Chloe in the Afternoon”; posiadające roztańczony (jak – oczywiście – na standardy St. Vincent) refren “Cruel”; powolne, rozpalone “Surgeon”; zahaczające o shoegaze zmieszane ze stopniującym napięcie indie popem “Hysterical Strength” oraz filmowe “Year of the Tiger”. Niezłe wrażenie robi także tytułowe “Strange Mercy”, które przypomina wcześniejsze dokonania Annie – jazzujące melodie przeistaczają się w wymykające się kontroli, rockowe granie, którego apogeum przypada jednak na pojawiające się chwilę wcześniej “Northern Lights”.
Warto: Cheerleader & Champagne Year
MASSEDUCTION (2017)
Ponoć show biznes zmienia ludzi. Może i Annie Clark nigdy nie była jego częścią w sposób podobny co Rihanna, Lady Gaga i inne wokalistki, które pojawiły się w podobnym czasie, ale metamorfoza, jaką przeszła, rzuca się w oczy. I to dosłownie, bo chyba mało kto przypuszczał, iż skromna, wybierająca stonowane barwy artystka (patrz: okładka “Marry Me”) nagle zamieni się w seksowną, prowokującą kobietę, która na okładkową fotografię wybierze zdjęcie swoich pośladków w żarówiastych rajstopach. I taka też jest muzyka zawarta na “Masseduction”. Kolorowa, czasem pstrokata, nieszablonowa, śmiała. Intensywna. I bardzo różnorodna. Do tego stopnia, że te wycieczki w głąb takich gatunków jak glam rock, elektronika, new wave, techno czy psychodeliczny rock zaowocowały materiałem, o którym powiedzieć można: futurystyczny pop. St. Vincent wyprzedziła swoją epokę, choć poruszana tematyka zamyka ją w przeszłości i każe rozpamiętywać minione związki i relacje. Tak dzieje się w balladowym, melodyjnym “New York” (New York isn’t New York without you, love); nastrojowym, nostalgicznym i bardzo oszczędnym “Happy Birthday, Johnny” czy przepełnionym tęsknotą, utrzymanym w klimacie orkiestrowego popu “Slow Disco”. Do wolniejszych punktów wydawnictwa zaliczyć można niesamowite, brzmiące surowo “Smoking Section” oraz przytłumione “Hang On Me”. Świetnie wypada żywiołowa, dynamiczna część albumu, której najlepszym reprezentantem jest seksowny, błyszczący dance rockowy utwór “Los Ageless”. Sporo tanecznego potencjału drzemie w zaśpiewanym wyższym głosem “Sugarboy” oraz mniej słodkim “Young Lover”. Do ciekawszych kompozycji należą za to zakręcone “Pills” (czyżby St. Vincent połączyła w jedno kilka krótszych piosenek, bawiąc się ich tempem i przechodząc płynnie od melodyjnego popu po coś na kształt osobliwego hip hopu, od indie rocka do jazzowej improwizacji?) oraz “Masseducation” o jazgotliwym, choć niepozbawionym kobiecego uroku refrenie i momentach, w których artystka przypomina mi… robota.
Warto: Los Ageless & Smoking Section
https://www.youtube.com/watch?v=h9TlaYxoOO8
Debiutancka St. Vincent to St. Vincent łącząca w swoich utworach dwa światy – alternatywnego, gitarowego rocka i vintage’owych, jazzujących brzmień. Nie do pogodzenia? Na “Marry Me” Annie Clark udowodniła, że da się to zrobić w sposób bardzo lekki i dziewczęcy (nie stając się na tej płycie ani nową Dianą Krall ani kolejną PJ Harvey), choć nie do końca przyswajalny. Przebojowe granie dla każdego – taki opis nie pasuje także do bujającej w ciemniejszych obłokach płyty “Actor”. Drugi krążek Amerykanki jest wydawnictwem tylko minimalnie słabszym od “Marry Me”. Zaskakuje na nim ilość orkiestrowych melodii, choć motywy są do siebie podobne. Tytuł albumu też zobowiązuje. Annie, która postawiła pomysł na drugi krążek na filmowym podłożu, w swoich kompozycjach stała się aktorką o jednej-dwóch minach. Inspiracje retro odeszły w zapomnienie na “Strange Mercy”. St. Vincent zdecydowała się na nowocześniejsze granie, chętniej niż wcześniej chwaląc się swoimi umiejętnościami gry na gitarze elektrycznej. Brzmienie wydawnictwa jest brudniejsze i bardziej nerwowe, choć nadal niepozbawione tej rozmarzonej, baśniowej nutki. Całość jednak daje mi płytę, której słuchanie nie dostarcza niezwykłych przeżyć. Lepiej przyjęłam flirtujące z elektronicznym popem i syntezatorami “St. Vincent”, które Clark oddała w nasze ręce w 2014 roku. Być może wspominałam kiedyś, że lubię wyobrażać sobie muzykę za pomocą kolorów. Ciągnąc temat powiedzieć mogę, iż czwarty krążek artystki malował mi się w cieplejszych, pastelowych odcieniach fioletu i różu. Tegoroczne “Masseduction” mieni się za to całą feerią intensywnych barw. Czasem posypanych brokatem, czasem lekko przydymionych. Ale za każdym razem tak samo intrygujących i zachęcających do ciągłego wpatrywania się w nie. Podoba mi się, że na “Masseduction” Annie nie udaje, że nie interesuje jej muzyka pop. Ona ten gatunek ujęła na swój własny, przebojowo-ambitny sposób. I wygrała, bo jej nowy album jest dziełem bardzo udanym. Moim ulubionym z całej piątki.
__________________________________________
Lubię jej album z 2011 roku,muszę przesłuchać też ten najnowszy 🙂
Bliżej mi w upodobaniach do „Masseduction”, ale wcześniejsze płyty też mają sporo fajnych kawałków.
Chyba miałem zły dzień, kiedy po raz pierwszy próbowałem słuchać “MASSEDUCTION”, bo w ogóle mnie nie ruszyła. Z kolei dzisiaj jestem zupełnie w jej klimacie i fajnie się przy niej bujam 🙂
PS. Nowy wpis, zapraszam.
Znam tę artystkę jedynie z nazwy, choć słyszałam o niej wiele dobrego, a Twój tekst zachęca, żeby się zapoznać z jej twórczością. Tak więc nie pozostaje mi nic innego jak odpalić debiutancki album 😉
Pozdrawiam!