#1009 Angel Olsen “My Woman” (2016)

Angel Olsen nie należy do artystów, którzy swoją debiutancką płytą rozbili bank. Jej krążek “Half Way Home” z 2012 roku nie zwrócił zbytniej uwagi ani słuchaczy, ani branżowej prasy. Sprawiający wrażenie nagranego w domowym zaciszu album także i mnie niezbyt zainteresował. Bez większego szumu przeszedł także jego następca, ładniejsze wydawnictwo “Burn Your Fire for No Witness”. Na oklaski Olsen czekać jednak musiała do premiery swego trzeciego krążka.

W wywiadach udzielanych po premierze “My Woman” Angel mówiła, że podczas kompletowania nowej płyty przeniosła się w czasie i wyobraziła sobie, że nośnikiem jej nowej muzyki będzie winyl. Postanowiła podzielić zawartość. Tym samym pierwsza połowa albumu zawierać miała kompozycje bardziej gorączkowe, żywsze i dotrzymujące słuchaczowi kroku podczas zabieganego dnia. Na drugiej zaś postawić chciała na refleksyjne, spokojniejsze klimaty, które najlepiej przyswajałoby się przed snem. Całość spiąć miały teksty poświęcone problemom zwyczajnych kobiet. Jak wyszło?

Moimi dwiema ulubionymi reprezentantkami pierwszej połowy “My Woman” są “Intern” i “Shut Up Kiss Me”. Pierwsza z piosenek, co jest nietypowe dla twórczości Olsen, eksploatuje ciemne, powolne, elektroniczne dźwięki. Dla mnie jednak największą wartością tego utworu jest sama Angel, która zdaje się z rozwagą melorecytować każde kolejne słowo. Tęskne zabarwienie jej głosu porusza. Przeciwieństwem jest retro rockowe “Shut Up Kiss Me”, które jest po prostu cool. Ciekawym kawałkiem jest “Never Be Mine”. Gitarowy pop przenikający całkiem optymistycznie brzmiącą melodię zderza się ze smutną warstwą liryczną. Warto posłuchać również coachingowego, alt rockowego “Not Gonne Kill You”. Jedynie indie rockowe “Give You Up” nie ma w sobie wystarczającej mocy przebicia. Ładna piosenka ale nic więcej.

Drugą część wydawnictwa wygrywają “Heart Shaped Face” i “Those Were the Days”. Pierwsza z piosenek, balladowy country rock, zachwyciła mnie swą nostalgiczną atmosferą. “Those Were the Days” jest najbardziej nietypowym numerem na “My Woman”. Angel wspina się na wyżyny swej wrażliwości i delikatności, serwując odprężający, wyciszający utwór. Wymagającą (przez wzgląd na dobiegającą ośmiu minut długość) kompozycją jest “Sister”. Dobrze jednak jest się zatopić w tę piosenkę i posłuchać, jak folkowe instrumentarium ewoluuje w porcję rockowej energii. Równie długim nagraniem jest dream popowe “Woman”. Cały album pięknie zamyka zaaranżowane na pianino “Pops” z porywającymi, emocjonalnymi wokalizami Amerykanki.

Naturalność, dobre pióro i zróżnicowane, ale jednak spójne brzmienie – Angel Olsen na “My Woman” jest lepsza niż kiedykolwiek wcześniej. Udało jej się nagrać album, który potrafi skupić na sobie moją uwagę. I który zachowuje trochę tej wcześniejszej surowości i nieperfekcyjności. Efekt jest zarazem oldskulowy, jak i nowoczesny. Przystępny, jak i wymagający większego skupienia. Angel Olsen nie kombinowała, lecz nagrała płytę, która prędko się nie zestarzeje. Na wieczór i na bezsenne noce.

Warto: Intern & Heart Shaped Face

One Reply to “#1009 Angel Olsen “My Woman” (2016)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *