#1106 Leonard Cohen “I’m Your Man” (1988)

Od początku muzycznej kariery sięgającej 1967 roku Leonard Cohen był artystą, który wiecznie rozmijał się z muzycznymi trendami. Kiedy Bob Dylan poszedł w bardziej rockowe brzmienie, Cohen dopiero odkrywał folkowe melodie. Kiedy wszyscy bawili się do piosenek Madonny czy Wham!, on stworzył natchnione “Hallelujah”. I nawet gdy zainteresował się syntezatorami, zadbał o to, by kolejne piosenki nadal miały ten cohenowy pierwiastek.

Cztery lata po udanym albumie “Various Positions”, na którym – takie odnieść można wrażenie – Leonard w końcu ma frajdę ze śpiewania, artysta powrócił z płytą, na której wrzucił na totalny luz. Tego dowodem jest nawet sama okładka “I’m Your Man”, na której widnieje spontanicznie wykonane zdjęcie Kanadyjczyka zajadającego się bananem. I chociaż muzycznie odniesień do (wówczas) nowoczesnych, ejtisowych brzmień na krążku wyłapać można sporo, nie brakuje i elegantszych punktów.

Jedną z lepszych, a już na pewno najbardziej intensywnych piosenek w swojej dyskografii, Cohen zdecydował się umieścić na początku albumu. “First We Take Manhattan” jest metalicznym, synth popowym nagraniem z uroczymi, kobiecymi chórkami kontrastującymi z nieco groźnymi, choć stoickimi melorecytacjami Kanadyjczyka, który zdaje się w nagraniu przepowiadać nadchodzące polityczne zmiany. I gdy wydawało się, że w takim kierunku podąży całe “I’m Your Man”, saksofon zapowiada romantyczne “Ain’t No Cure for Love”, które jest kompozycją skrojoną pod wolne tańce. Mi jednak z kategorii “vintage” bardziej do gustu przypadły takie numery jak leniwa, jednostajna próba zwrócenia na siebie uwagi pewnej kobiety ukryta pod szyldem “I’m Your Man” oraz walczykowate “Take This Waltz” o pięknej, nieprzekombinowanej aranżacji. Dopiero niedawno większą uwagę zwróciłam na odprężające, subtelne “Tower of Song”, którego melodia zawiesza go między tą elegantszą częścią albumu, a współcześniejszymi rozwiązaniami.

Syntezatorowy Cohen o mroczniejszym wydźwięku skrywa się w utworze “Everybody Knows”, prezentując nam niezwykle gorzki, pełen pesymistycznych myśli tekst (tak bardzo aktualne everybody knows that the plague is coming, everybody knows that it’s moving fast). Warto także sięgnąć po lekko psychodeliczne “I Can’t Forget” z dalekimi wpływami folku. Najmniejsze wrażenie robi na mnie za to dziwaczne (fuzja synth popu i awangardowego jazzu), poddenerwowane “Jazz Police”, którego nie umiem rozgryźć. Dzieje się w tej kompozycji tak dużo, że trudno skupić się na poszczególnych jej elementach.

Wiele na poprzednich albumach miał Leonard Cohen kompozycji, które szybko wskoczyły do grona moich ulubionych utworów sygnowanych jego nazwiskiem. Jednak mało która jego płyta w całości była tak pasjonująca i intrygująca co “I’m Your Man”. Zdradzę już teraz, że wydany pod koniec lat 80. krążek jest moim ulubionym elementem dyskografii kanadyjskiego barda. Jest niby nowocześnie, ale artysta nie oglądał się za bardzo na to, co robią jego koledzy po fachu. Ujął syntezatorowe brzmienia po swojemu, dodając do nich swój niski, głęboki głos oraz teksty – nie mniej poetyckie i zagadkowe od tych, jakimi wypełnione były jego poprzednie płyty.

Warto: First We Take Manhattan & Take This Waltz

____________

Songs of Leonard CohenSongs From the RoomSongs of Love and HateNew Skin for the Old CeremonyDeath of a Ladies’ ManRecent SongsVarious Positions

One Reply to “#1106 Leonard Cohen “I’m Your Man” (1988)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *