RECENZJA: Björk “Medúlla” (2004) (#1216)

Po średnio udanych przygodach z takimi albumami jak “Post” czy “Debut” odnalazłam w końcu krążek Björk, który został ze mną dłuższą chwilę. Wydana w 2001 roku płyta “Vespertine” urzekała eterycznymi, intymnymi kompozycjami opartymi na minimalistycznych elektronicznych dźwiękach. Islandzka wokalistka nie lubi jednak się powtarzać i na kolejnym albumie powędrowała jeszcze dalej. Jej poprzednie płyty są niezwykle proste w odbiorze w porównaniu do “Medúlla”.

Kilkanaście lat już interesuję się muzyką i zaskoczyć mnie jest naprawdę trudno, ale udało się to Björk. Płyta a capella? Album, którego autorka chce udowodnić, że nie ma piękniejszego, bardziej plastycznego instrumentu ponad ludzki głos? Taka właśnie jest “Medúlla”. Co ciekawe podczas mojego pierwszego spotkania z tym krążkiem nie miałam pojęcia, że towarzyszące artystce melodie są tak naprawdę efektem pracy ludzkich strun głosowych. Dowiedziałam się o tym później, co było intrygującym doświadczeniem. Björk sprzedała mi jeden album dwukrotnie, a ja mogłam odkrywać go na nowo.

The pleasure is all mine zaczyna nam śpiewać w pierwszej kompozycji islandzka wokalistka, a ja przyznać muszę, iż nie wyobrażam sobie lepszego powitania. Wykorzystujące gong nagranie “Pleasure Is All Mine” ma w sobie coś z poważnej, kościelnej atmosfery. Innym utworem, w którym wykorzystano instrument (w tym przypadku fortepian) jest “Ancestors”. Jakby dla kontrastu numeru nie wypełnia żadna sensowna warstwa liryczna – to raczej zestaw pomruków, pokrzykiwań, pierwotnych odgłosów.

Kompozycją, w którą a capell’owatość ani przez chwilę nie wątpiłam, jest krótkie, przybierające formę osobliwej modlitwy “Show Me Forgiveness”. W minimalistyczne tony uderzają także takie kompozycje jak “Öll Birtan”, w której ponakładano na siebie wokale Björk; zimowe “Sonnets / Unrealities XI”; “Midvikudgas” oraz ciemne, wibrujące “Desired Constellation”, którym artystka robi ukłon w stronę “Hidden Place” z poprzedniej płyty. Jednak najbardziej zaskakującymi piosenkami na “Medúlla” są te, w których wokalistka chce osiągnąć coś na kształt imprezowego, klubowego klimatu. Podszyte irytacją (I’m elastic for you/But enough is enough) “Where Is the Line?” zwraca uwagę beatboxowaniem. W “Who Is It” Islandka prezentuje swoją wizję drum’n’bass; zaś w zamykającym płytę “Triumph Of a Heart” bawić się możemy do niemalże funkujących melodii. Po drodze spotykamy jeszcze utwory o folkowym, pogańskim zabarwieniu, takie jak przejmujące “Vökuró” czy mocna “Oceania”.

Przede mną wciąż kilka pozycji w dyskografii Björk, ale nie wydaje mi się, by któraś z jej kolejnych płyt była większą niespodzianką niż “Medúlla”. Jest to krążek, który podsumowanie jest zadaniem niewdzięcznym. Ktoś bowiem ochrzci go mianem jednego z najważniejszych wydawnictw ostatnich lat. Ktoś inny zaś w połowie da sobie z nim spokój. To trudny, eksperymentalny album, od którego nie polecam nikomu zaczynania relacji z twórczością artystki. Nie jest to zestaw piosenek, do których regularnie chciałabym wracać, ale pięknie było przekonać się, co potrafi ludzki głos. I za to należą się Björk największe brawa. Ponownie przesunęła pewne granice i udowodniła, że kreatywność to jej drugie imię.

Warto: Pleasure Is All Mine & Desired Constellation

__________

DebutPostHomogenicVespertine

2 Replies to “RECENZJA: Björk “Medúlla” (2004) (#1216)”

  1. Dla mnie Bjork jest ciężkostrawna, ale fakt, że album jest a capella bardzo mnie zaintrygował. “Pleasure Is All Mine” czy “Where is the Line” rzeczywiście robią wrażenie.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

  2. Medulla to trochę ciężka płyta. Podoba mi się okładka, a z piosenek chyba najbardziej “Where Is The Line”. Ogólnie rzadko wracam do tego albumu, a jeśli już, to bardzo wybiórczo.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *