RECENZJA: Grace Jones “Warm Leatherette” (1980) (#1215)


Gdy w wakacje 1979 tysiące płyt z muzyką disco zostało wysadzonych w powietrze w ramach akcji protestacyjnej wywołanej ogromną, zdaniem przeciwników niezasłużoną popularnością tego gatunku, Grace Jones tym polowaniem na wykonawców muzyki tanecznej zupełnie się nie przejęła i jak gdyby nigdy nic zaprezentowała krążek “Muse”. Jak się później okazało, było to ostatni dyskotekowy rozdział jej kariery. Na “Warm Leatherette” przechodzi metamorfozę.

W lata 80. Grace Jones wkroczyła z jeszcze bardziej wyrazistym, androgenicznym wizerunkiem. U boku pochodząca z Jamajki wokalistka miała Chrisa Blackwella i Alexa Sadkina, którzy specjalizowali się w brzmieniach reggae i new wave. Obydwoje odegrali niemałą rolę w karierze samego Boba Marley’a. Na “Warm Leatherette” postanowili podkreślić jamajskie korzenie Jones, przy jednoczesnym zachowaniu wielkomiejskiego sznytu. 

Album rozpoczyna tytułowa kompozycja będąca coverem nagrania zespołu The Normal z 1978 roku. Podoba mi się ten prześlizgujący się podkład i recytowane zwrotki, choć irytuje nieco sposób, w jaki Grace wypowiada tytułowe słowa w refrenie. Kolejna piosenka także nie jest autorskim numerem – “Private Life” zaledwie kilka miesięcy wcześniej wypuściła kapela The Pretenders. Wersja Jones zachwyca dusznym klimatem i mieszanką new wave z reggae. Innym coverami są “Love Is the Drug”, “The Hunter Gets Captured by the Game” oraz “Breakdown”. Pierwsza z propozycji, niosąca delikatne rockowe wpływy, jest bardziej piosenkowa w porównaniu do wspomnianych na początku tracków. Jest także nowoczesnym (jak na swoje czasy) utworem, który idealnie sprawdzić się może podczas nocnej przejażdżki. Funkujące “The Hunter Gets Captured by the Game” cofa nas za to do lat 70. Podobnie jak kołyszące, spokojniejsze “Breakdown”. Z napisanych z myślą o Grace kompozycji powoli przekonuję się do bounce’ującego, wzbogaconego dźwiękami pianina “A Rolling Stone”. Podoba mi się za to agresywne “Bullshit”. Niespodzianką jest “Pars” – francuski pop w egzotycznym wydaniu. Chyba tylko Jones mogło ujść to na sucho.

Podobała mi się disco Grace Jones, choć żadna z jej pierwszych trzech płyt ne jest przeze mnie zbyt często maglowana. Ciężko powiedzieć, by jamajska artystka stała się królową parkietów, gdyż albumy takie jak “Portfolio” czy “Fame” nie zawojowały list przebojów, ale od zawsze miała swoje wierne grono odbiorców. Dla nich “Warm Leatherette” musiało być sporym zaskoczeniem. Grace pewnym krokiem wyszła ze swojej strefy komfortu i spróbowała odnaleźć się w niebanalnym popie, reggae czy rockowych klimatach. Z bardzo dobrym skutkiem. Płyty słucha się naprawdę dobrze, a jej jedynym mankamentem jest to, że zanim na dobre się rozkręci, to już się kończy.

Warto: Love Is the Drug & Bullshit

______________

PortfolioFameMuse Inside Story

One Reply to “RECENZJA: Grace Jones “Warm Leatherette” (1980) (#1215)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *