RECENZJA: Arctic Monkeys “The Car” (2022) (#1343)

Gdy przed niemalże dekadą brytyjska grupa Arctic Monkeys prezentowała krążek “AM”, wydawało się, że oto odnalazła brzmienie, w którym czuje się najswobodniej. Przyszło za tym uznanie nie tylko słuchaczy, co krytyków, którzy kręcili głową na poprzednie dwa krążki formacji. Alex Turner i spółka nie mieli jednak ochoty być zakładnikami swojego sukcesu i sprawili, że po premierze kolejnego albumu niemal wybuchły zamieszki. Dziś ten szok jest już mniejszy.

W połowie 2018 roku swoje podwoje otworzył Tranquility Base Hotel & Casino – taki tytuł przyjęła szósta studyjna płyta Arktycznych Małp. Eleganckie wnętrza wymagały odpowiedniej muzycznej oprawy. O tę zadbali Turner z ekipą nazwaną na potrzeby krążka The Martini Police. Odejście od indie rockowego grania w stronę artystycznego rocka i psychodelicznego, vintage’owego popu rodziło pytania, czy to jeszcze Arctic Monkeys czy może już solowy Alex Turner. Te same wątpliwości budzi tegoroczne “The Car”, które jest płytą trudniejszą w odbiorze od swojego poprzednika.

Can we please be absolutely sure that there’s a mirrorball śpiewa w otwierającym płytę utworze “There’d Better Be a Mirrorball” pozbawionym nadziei i lekko przygnębionym głosem Turner sprawiając, że każdy wers tej piosenki słuchacz przeżywa razem z nim. Także muzycznie mamy tu pięknie zapakowany prezent – nostalgiczny, tradycyjny pop zmieszany z soulem i jazzem. Z balladowych klimatów wyprowadza nas funkujące, psychodeliczne “I Ain’t Quite Where I Think I Am”, o którym jednak zapomina się, gdy na scenę powolnym krokiem wkracza złowrogie “Sculptures of Anything Goes” o kapitalnych, głębokich syntezatorowych dźwiękach.

Do gustu bardziej przypadły mi także takie kompozycje jak glamour nagranie “Body Paint”, w którym wykonanie Alexa przez większą część przypomina stąpanie po cienkim lodzie; inspirowane bossa novą “The Car” oraz indie rockowe “Hello You”, którym to zespół zdaje się puszczać oczko w stronę fanów wciąż zaparzonych w album “AM”. Nie sposób nie docenić i reszty piosenek, które niezmiennie zaskakują swą elegancją i klasą, czasem może i zahaczając o delikatny kicz (“Perfect Sense” to najsłabszy moment “The Car”), lecz częściej zwyczajnie czarując i sprawiając, że pod wrażeniem jestem precyzji, z jaką swoje nowe kompozycje od lat przygotowuje grupa.

Nie byłoby “The Car” gdyby nie “Tranquility Base Hotel & Casino”. Wydana przed czterema laty płyta udowodniła Arctic Monkeys, że posiadają status umożliwiający im robienie tego, na co mają ochotę. Z drugiej jednak strony tegoroczna nowość Brytyjczyków nie jest ścisłą kontynuacją poprzedniego albumu. Retrofuturystyczne motywy (lubię mówić, że tytułowy hotel dryfuje sobie w przestrzeni kosmicznej, na której znalazł się w latach 70.) zastąpiła muzyka mocniej zorientowana na orkiestrowe brzmienia. Jest jeszcze bardziej fancy aniżeli było. Jest także spójniej i bardziej filmowo. Brak tu chwytliwych, stadionowych refrenów, lecz klimat, jaki Małpy wprowadzają swoją muzyką, jest dla mnie obecnie najważniejszym aspektem ich twórczości. Tego podrobić się nie da. Wsiadam do tytułowego auta i odjeżdżam z nimi w ciemną noc.

Warto: There’d Better Be a Mirroball & Sculptures of Anything Goes & The Car

__________________

AM ♦ Tranquility Base Hotel & Casino

One Reply to “RECENZJA: Arctic Monkeys “The Car” (2022) (#1343)”

  1. Nie wiem, czy sięgnę po ten krążek, bo brzmienie, które AM obrali “Tranquility” mi nie podeszło. Ich muzyka nigdy nie wpasowywała się w mój gust i żadne zmiany się nie zapowiadają. 😉
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *