RECENZJA: Zella Day “Sunday in Heaven” (2022) (#1342)

Gdy już wszyscy o Amerykance zapomnieli, ona wyskoczyła z epką, która należy do tegorocznej czołówki – pisałam przed dwoma laty, gdy otwierałam przed wami drzwi do świata Zelli Day i jej powrotnego mini albumu. Zastanawiałam się wówczas, czy zawarte na krążku brzmienie doczeka się kontynuacji, czy raczej jest małym sprawdzianem dla artystki z odkrywania niuansów retro popu. Dziś już wiemy, że Zella miała ochotę na zostanie w tej stylistyce na dłużej.

Dołączając do rodziny wytwórni Hollywood (tej samej, z ramienia której swoją muzykę wydawały m.in. Demi Lovato, Miley Cyrus czy Selena Gomez) Day dawała znać, że ma ambicje zostać naszą nową ulubioną pop gwiazdą. Tak się nie stało, gdyż jej debiutancka płyta “Kicker” sprawiała wrażenie albumu dla wszystkich i dla nikogo. Paradoksalnie rozwiązanie kontraktu sprawiło, iż Amerykanka nabrała wiatru w  żagle, zaprzyjaźniła się z Laną Del Rey i Weyes Blood, a jej ostatni mini album wyprodukował Dan Auerbach. Tegorocznemu “Sunday in Heaven” wielkich sukcesów nie wróżę, lecz dawno nie słuchałam tak przyjemnej popowej-niepopowej płyty.

Przytłumione wokale i łagodna folk popowa melodia o delikatnie psychodelicznym wydźwięku w okolicach refrenu – taki pomysł na nagranie “Mushroom Punch” rozpoczynające tę niedzielę w niebie miała Zella. Ciekawszą propozycją jest jednak “Am I Still Your Baby”, w którym od początku narzucone zostało szybsze, gitarowe tempo przeistaczające się w samej końcówce w rozmarzony akustyczny pop. Pierwszym objawem geniuszu jest jednak “Dance for Love”. Oldskulowa, inspirowana disco kompozycja ma w sobie też sporo melancholii. Z pozostałych propozycji artystki szybko zauroczyłam się nagraniami “Girls”, “Radio Silence” oraz “Sunday in Heaven”. Pierwszy z utworów jest cudownie ciągnącą się, słodko-pieprzną produkcją o lekko przerysowanym wykonaniu i blues rockowych zapędach. Indie rockowe “Radio Silence” szanuję za poruszoną tematykę aborcji i odwagę Zelli do opowiedzenia swojej historii. Tytułowy kawałek urzeka zaś cichą melodią pozwalającą lepiej wsłuchać się w krystaliczny wokal Day. Jest w tej skromnej piosence coś pięknie uroczystego.

Osoby poszukujące piosenek do pobujania się powinny skierować swoją uwagę na “Golden”, które nie jest jednak tak energiczne co wspomniane wcześniej “Dance for Love”. Więcej z “Sunday in Heaven” wyniosą dla siebie ci, którzy lubią pop w wersji retro lub indie. Dla nich Zella przygotowała power balladę “I Don’t Know How to End”; zaaranżowane na pianino “Bunny”; gitarowe “Almost Good” czy porywające “Last Time”.

Na “Sunday in Heaven” Zella Day rozwinęła pomysły, jakie na swoją twórczość zaczęła mieć na epce “Where Does the Devil Hide”. Mamy tu więc do czynienia z utworami, które na dobrą sprawę sklasyfikować można do katalogu lat 60. czy 70., które jednak, gdyby ktoś zaprezentował je wówczas, określane byłyby mianem futurystycznych. Znajduje do odzwierciedlenie w okładce albumu, która jest lekko kiczowata, ale przyciągająca wzrok i podpowiadająca, że Zella jest kobietą, której byle co nie złamie. Jest popową bohaterką, na jaką w tym roku czekałam.

Warto: Dance for Love & Girls & Sunday in Heaven

One Reply to “RECENZJA: Zella Day “Sunday in Heaven” (2022) (#1342)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *