RECENZJA: Cari Cari “Welcome to Kookoo Island” (2022) (#1556)


Gdy perkusistka Stephanie Widmer i gitarzysta Alexander Köck powołali do życia projekt Cari Cari, przyświecał im jeden cen – trafić ze swoją twórczością do filmu Quentina Tarantino. Być może filmy amerykańskiego reżysera sprawiły, że muzyka Austriaków jest tak amerykańska, a oni sami trafiają z nią do słuchaczy spoza własnej ojczyzny. Aczkolwiek u samego Tarantino usłyszeć ich jeszcze nie mogliśmy.

Cari Cari swoje pierwsze kroki na estradzie postawili w 2014 roku, kiedy to ukazała się epka “Amerippindunkler”, z której piosenki trafiły do amerykańskich programów, a sam duet wysłały w trasę… po Australii. Cztery lata później Stephanie i Alexander oddali w nasze ręce debiutancki longplay (“ANAANA”), by zwrócić moją uwagę swoim drugim krążkiem, który przeleżał zapisany w mojej biblioteczce w serwisie Spotify od 2022 roku. Friendly reminder by zrobić tam porządki. Kto wie, jakie perełki wy tam macie.

“Welcome to Kookoo Island” – takie hasło krzyczy do nas z tytułu recenzowanej płyty Austriaków. Pierwsze momenty na tej tytułowej wyspie obfitują w niespodziewane zdarzenia. Otwierająca krążek kompozycja “Jelly Jelly” to prędki, momentami hałaśliwy indie rock pełen wokalnych, nie zawsze trafionych obróbek.Przyjemniej słucha się psychodelicznego “Belo Horizonte”, które płynie sobie w równym tempie niemalże cztery minuty. Do piosenek niespecjalnie szybkich należą także gitarowe “Around the Bend”; surf rockowe “Welcome to Kookoo Island”; akustyczne, rozmarzone “A Life Under the Ocean” z harmonijnymi wokalami dobiegającymi z bliżej nieokreślonego punktu (być może spod tafli tytułowego oceanu?) czy smyczkowe “Departure From Kookoo Island”, przy którego dźwiękach wracamy na ląd. Zanim jednak wsiądziemy w samolot powrotny, czeka nas pasjonująca jazda z nieco większą prędkością. Świetnie wybrzmiewają zaśpiewane przez Alexandra niższym głosem “Zdarlight 1992” oraz zabawna historia o paraliżującym śnie “Enter Crocodile Mountain” ukryta za plemiennymi bębnami i rewelacyjnymi gitarowymi riffami. Rozrywkowym nagraniem jest “No Proper Life”, a nieco poważniej do tematu oldskulowego, psychodelicznego rocka podchodzą “Bubu Fire” i “Last Days On Earth”.

Na próżno przypatrywać się mapie w poszukiwaniu wyspy Kookoo. Istnieje ona tylko w głowach Cari Cari. A teraz także i naszej, bo tę zbiorową halucynację zawdzięczamy właśnie ich muzyce. Nie musimy kupować biletu, pakować walizki i spędzać długich godzin w podróży. Wystarczy kliknąć play i już lądujemy na niewielkiej wyspie dryfującej gdzieś przy wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Bo właśnie taka jest ta muzyka – surf rockowa, często przyjemnie psychodeliczna i muśnięta karaibską bryzą.

Warto: A Life Under the Ocean & Enter Crocodile Mountain

Autor

Zuzanna Janicka

Rocznik '94. Dziewczyna, która najbardziej na świecie kocha muzykę. Nie straszny jej (prawie) żaden gatunek, ale najbardziej lubi sięgać po r&b z lat 90. oraz indie/alt rocka. The-Rockferry prowadzi od 2010 roku.

Jeden komentarz do “RECENZJA: Cari Cari “Welcome to Kookoo Island” (2022) (#1556)”

  1. Brzmi jak coś co mogłoby mi się spodobać, więc zapisuję sobie album na później – mam nadzieję, że nie będzie zalegał na mojej półce przez trzy lata. 😀
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *