Debiutujący w drugiej połowie lat 70. brytyjski zespół Siouxsie and the Banshees powoli podbijał serca fanów ostrzejszych brzmień swoją wizją post punkowych melodii, umieszczając nawet jeden z singli w pierwszej dziesiątce listy przebojów w UK. Od samego początku w formacji wybuchały jednak sprzeczki, które doprowadziły do tego, że lata 80. grupa powitała w zmienionym składzie.
Po kłótni w czasie trasy koncertowej szeregi Siouxsie and the Banshees opuścili muzycy Kenny Morris i John McKay. Na ich miejsce wskoczyli perkusista Budgie oraz gitarzysta John McGeoch. Zmiany nie ominęły i samego brzmienia, gdyż Susan Ballion i jej koledzy z zespołu postanowili śmiało spojrzeć w przyszłość i nadać swojej muzyce elektroniczny wydźwięk. Podjęli ryzyko, które się opłaciło, choć było raczej jednorazowym strzałem w dziesiątkę aniżeli drogą, którą od teraz Siouxsie and the Banshees planowali podążać.
Kaleidoscope (1980)
This is the happy house/We’re happy here in the happy house śpiewa Susan w przebojowym, lekkim nagraniu “Happy House” kontrastującym z pesymizmem, jakim ociekała płyta “Join Hands”. Piosenka wpada w ucho i ma sarkastyczny wydźwięk. Mroczniej robi się za sprawą “Tenant”, w którym przecinają się wpływy elektroniki i gothic rocka, a całość trzyma w dziwnym napięciu. Czystsze rockowe oblicze Siouxsie and the Banshees odkrywamy ponownie w równym “Trophy”, znajdując je także w utworach “Paradise Place” i narzucającym szalone tempo “Skin”. Post punkowo i wciąż świeżo wybrzmiewa “Hybrid” będąc jednak kompozycją ciut za długą. Intryguje króciutkie “Clockface”, gdzie na pierwszy plan wysunęła się perkusja, a Susan ograniczyła się do przyśpiewek. Przyjemnie elektroniką wibrują nagrania “Desert Kisses” i marszowe “Red Light”. Do najbardziej klimatycznych numerów należą zaś zabierające słuchacza w świat ciemnych snów syntezatorowe “Lunar Camel” oraz psychodeliczna “Christine”.
Odkrywająca przed zespołem elektroniczne rejony płyta “Kaleidoscope” okazała się być sporym przebojem i jednym z najbardziej zapamiętanych brytyjskich wydawnictw 1980 roku. Siouxsie and the Banshees byli na fali, z której nie zamierzali schodzić, choć w kąt poszły syntezatory. Ustąpiły miejsca brzmieniu głębszemu, mroczniejszemu i bardziej rockowemu.
Juju (1981)
Jeśli do tego momentu wydaje wam się, że zespół Siouxsie and the Banshees stanowi dla was wielką niewiadomą, otwierająca album “Juju” piosenka “Spellbound” na pewno zapali w głowie żarówkę. Nagranie to do dziś pozostaje najbardziej rozpoznawalnym singlem formacji, będąc utworem nieznośnie chwytliwym, rytmicznym i energicznym. Następujące po nim “Into the Light” zwalnia, lecz jest piosenką podobnie prostą, a zarazem złożoną. W mroczniejszy klimat wprowadza nas wzbogacane orientalizmami “Arabian Knights”. Perełką jest gothic rockowe “Halloween” o głośnej aranżacji, plemiennych bębnach i wokalach Susan, którym daleko do obłędu czy poczucia strachu. Jest zaskakująco opanowana. Utworami godnymi krwawych horrorów są szaleńcze “Head Cut”; psychodeliczne, szamańskie “Voodoo Dolly” oraz nastrojowe “Night Shift”, w którym Ballion gra napięciem będąc narratorką historii o seryjnym mordercy. Na deser zostają nam post rockowe nagranie “Sin in My Heart” o zmiennym rytmie, który lubi sobie popędzić przed siebie; oraz paranoiczne “Monitor”.
Początek lat 80. zastał Siouxsie and the Banshees na rozdrożu. Zespół śmiało wkroczył w nową dekadę z głową otwartą na eksperymenty. Chcieli też wyprzedzić konkurencję sięgając po techniczne nowinki nadające ich muzyce nowoczesnego, elektronicznego sznytu. Takimi patentami stała płyta “Kaleidoscope”. Jej następca, “Juju”, zyskał już miano albumu legendarnego i najlepszego w dyskografii Brytyjczyków. Czy i ja postawię go na samym szczycie, to się dopiero okaże, bo przede mną wciąż kilkanaście krążków Susan i spółki, ale już teraz wiem, że słuchanie go dostarczyło mi wielu emocji, z ogromną ekscytacją na czele. To dziwne dzieło, na którym krew leje się strumieniami. Jednocześnie jest przystępnie i, momentami, całkiem radiowo.
_____________________